O, I TAK


Rozmowa z profesor Marią Janion

[...] Gdyby miała Pani poprowadzić w telewizji (na kontynencie, nie na wyspie) program, to o czym on by był?

- O feminizmie. O książkach, o autorkach, o doznaniach kobiet i ich wykluczeniu. Uważam, że istnieją natrętne, codzienne, seksistowskie uprzedzenia. Kiedyś nie mogłam znaleźć II Programu Polskiego Radia. Jezus, Maria, nie ma, a o ósmej jest przegląd prasy i skąd ja go wezmę? Nagle coś się odzywa. Chyba Radio Pogoda. Usłyszałam przerażający dowcip o blondynkach, a potem zupełnie już normalne wiadomości. Zrozumiałam, że oni muszą opowiedzieć dowcip o blondynkach, żeby poprawić samopoczucie tych wszystkich facetów, którzy jadą samochodami. A Radia ZET też przestałam słuchać z powodu dowcipów o blondynkach. To nie jest z mojej strony poprawność polityczna, a nawet jeśli jest, to niech sobie będzie.

Powiedziała Pani, że żyjemy w "rzekomo nowoczesnym, wolnorynkowym barbarzyństwie". Co Panią w nim najbardziej denerwuje?

- Jak wszystkich: kult pieniądza. Ale rozumiem, że mnie to denerwuje, bo sama jestem uboga, więc może powinnam zamilknąć. Wedle Balcerowicza sama sobie jestem winna, bo on dał mi wędkę, a ja nie umiem złapać ryby. Nie złowiłam, więc niech siedzę cicho. To zwykła frustracja, nic więcej. Pamiętam, jak podczas jakiejś konferencji naukowej we Francji jadłam z Janem Błońskim strasburskie pasztety i Bóg wie co, bo mogłam jeszcze wtedy jeść dobre rzeczy, i mówię do niego: "Jezus, Maria, ile to kosztuje!". A Jan Błoński mówi: "Co się pani martwi, oni są piekielnie bogaci, piekielnie!".

Teraz odżywia się Pani Profesor jako tako? Bo kiedy byłam u Pani ostatnio, w kuchni leżało jedno jabłko i stał jakiś jogurt.

- Jogurty i jabłka już nie dla mnie. Mam trzustkową, rygorystyczną, ponurą dietę. Dobrze, bo schudłam.

A czy Pani Profesor w ogóle kiedykolwiek odpoczywa?

- Raczej nie. Niby czytam gazety, niby oglądam czasem telewizję. Ale łaska, żeby czytać po nic czy oglądać po nic nie jest mi dana.

Wiem, że kiedyś zaczytywała się Pani w kryminałach.

- Aha... i robiłam notatki z Agathy Christie. Ale przeżyłam kiedyś wspaniałą chwilę. Wysiadłam z autobusu na placu Narutowicza i miałam uczucie, że jestem całkowicie wyzwolona spod tego brzemienia - erudycji, myślenia, ciągłego kojarzenia i tych książek. Trwało to trzy minuty. Zanim doszłam do domu trzysta metrów, już mi minęło. Do dziś wspominam tę chwilę. Wspominam ją jako coś w rodzaju lotu, bo normalnie żyję w poczuciu ciągłego przytłoczenia.

Pytałam Panią o potwory, a miałam jeszcze spytać o Pani demony.

- A demon zbieractwa? A archiwum egzystencji to nie demon? A demon sprawdzania? Tych starań, żeby nie było pomyłki? Skończyłam pisać Życie pośmiertne Konrada Wallenroda*, który mnie wykończył i - Boże kochany! Przecież może nie uzgodniłam dat kalendarza gregoriańskiego i juliańskiego! A lepiej od razu utopić się w oceanie niż zacząć to sprawdzać. [...]



Zobacz także: Męka twórcza. Z życia psychosomatycznego intelektualistów

Kup tą książkę

Najczęściej zadawane pytania



Podobne artykuły:

Ile kalorii ma pasztet

Wersja do druku