Tego ranka obudziłam się z przeświadczeniem, że zdarzy się cos ważnego. Cos, co odmieni moje życie. Miewałam już takie olśnienia- ale nigdy, przenigdy, nic się nie zdarzyło. Po porannej kawie już o tym zapomniałam. Jak zwykle spóźniona wleciałam na zajęcia, zdyszana, czerwona jak burak. Z braku innych wolnych miejsc usiadłam w pierwszej ławce. Moje roztargnienie osiągnęło punkt kulminacyjny, kiedy to przy wykładaniu notesu- cos tam się zahaczyło i wszystko co miałam w torebce spadło na podłogę. Wykładowca zamarł, nie tylko ona (przemknęła mi myśl, ze zrozumie- przecież jest kobieta) reszta studentów także znieruchomiała, posypały się złośliwe uwagi. Pomyślałam sobie, że to nie jest mój dzień, ze powinnam leżeć w tej chwili w łóżku, albo w ogóle zrezygnować ze studiów. Wstyd. Wstyd. Wstyd.

Kiedy już na przerwie rozmawiałam z przyjaciółką, jedyna osoba, która się ze mnie nie śmiała, dowiedziałam się, ze pan X- profesor poszedł na urlop zdrowotny, teraz jego miejsce, przynajmniej do czasu kiedy nie wyzdrowieje, zajmie pani Y, ta sama z która miałam już ten feralny wykład. Już sama nie wiedziałam skąd znam jej nazwisko; czy tylko z tego, że była dość znana w środowisku akademickim , czy tez z jakiegoś innego względu.

Na wieczór umówiłam się z moim chłopakiem, mieliśmy iść do kina, potem może jakaś kolacja- zwykła niezwykła randka. Spotykaliśmy się już kilka tygodni- powoli poznawaliśmy siebie, małymi kroczkami, by nie zapeszyć. Kiedy opowiedziałam mu swoją poranną przygodę, kiedy z rumieńcami mówiłam o wykładzie, o torebce i moim wejściu smoka- pokiwał znacząco głową i uśmiechnął się.

Przy kawie mówił o swojej rodzinie- o siostrze, która wyjechała jako au- pair do Stanów. Pomyślałam taka sobie rodzina w swej zwykłości- niezwykła. Miła i sympatyczna. Zastanawiałam się jaka jest jego matka. Czy z typu przyjaciółka swojej synowej czy Baba Jaga w domku na kurzej łapce??? Próbowałam się jakoś podpytać, czym zajmują się jego rodzice- zdawkowe odpowiedzi typu nauczycielka i ekonomista jakoś mi nie wystarczały. Nie chciałam go ciągnąć za język, kiedyś będzie gotów mi powiedzieć cos więcej. Moja mama zawsze powtarzała- byle nie na sile...hm może w końcu jej posłucham.

Żyłam w słodkiej niewiedzy. Tak mijały tygodnie- znów nastał czas sesji- wytężona praca i koniec leniuchowania- to była moja recepta na sukces. Pomyślnie zdawałam egzaminy, zaliczałam przedmioty. Stwierdziłam ze ten ostatni- ten, z tych feralnych zajęć- nie sprawi mi problemu. Na ustnych czułam się jak ryba w wodzie- wygadana byłam, temat opracowałam- nic nie wskazywało bym miała nie zaliczyć.

Znów te sześćdziesiąt sekund. Te sześćdziesiąt sekund. Jak bardzo bym chciała je wymazać, tak bardzo bym chciała by nigdy się nie wydarzyły. Profesor zapamiętała mnie i to bardzo dobrze- moja torebkę i moje wejście. Zadała mi proste pytanie:

- Czy wie pani kim ja jestem???- nie spodziewałam się, zresztą kto by się spodziewał takiego pytania...hm i co ja mam jej niby odpowiedzieć?? Miła i kulturalna pani pyta kim jest? Może cierpi na rozdwojenie jaźni, może zapomniała kim jest- Alzheimer jakiś czy co?? Zgłupiałam, minę miałam, mniemam, strasznie dziwną...
- Tak, kochana, tak właśnie się nazywam- powiedziała, kiedy wypowiedziałam jej nazwisko. Ale ona nadal swoje:
- Ale kim ja jestem? Czy znasz mojego syna?
- Nie, nie sadze.. przepraszam, pani nazwisko jest dość popularne, wiele jest Y, nawet w samym Poznaniu
- A znasz kochana Piotra Y???
- Tak, hm znam jednego Piotra o tym nazwisku..

Kiedy jednak usłyszałam ze to jej syn, kiedy potwierdziłam jego datę urodzin, kiedy pomyślałam sobie ze ona może być może będzie kiedyś moja teściową- zakłopotana spuściłam głowę. Dostałam wpis do indeksu i zaproszenie na niedzielną kawę.

Poszliśmy, zostałam oficjalnie przedstawiona, wymieniłam porozumiewawcze skojarzenia z matka Piotra. Nie odezwałam się ani razu, ładnie się uśmiechałam i robiłam dobra minę do złej gry. Myślałam ze ten koszmar nigdy się nie skończy, ze będę trwała w tej dziwacznej sytuacji do końca swoich dni, ze mnie zeżre albo wstyd albo jej przenikliwe spojrzenie.

Minęło półtora roku, byliśmy już dobry miesiąc po ślubie, a ja nie mogłam się przemóc by mówić do niej "MAMO". Dla mnie była profesorem z tego wykładu, na który weszłam ni z gruszki ni z pietruszki

Miła, kulturalna pani- była mila, ale trafiała swoja szpilą prosto w serce. Ciekawe jednak, że tylko w stosunku do mnie. Czemu się tu dziwić, znała Piotra od pierwszych jego dni- starałam się ją usprawiedliwić. Pomyślałam sobie, że czuje się zagrożona- ich wzajemne relacje straciły trochę na swojej wadze. Teraz to on szaleje na moim punkcie, a ona gra tu tylko drugie skrzypce. Może tak jak ja czuje niesamowita mieszankę zazdrości, rywalizacji i obaw.

Czasem miałam wrażenie, ze Piotr był ciasteczkiem- naszą zdobyczą bądź przegraną. Tylko, ze ciasteczka też maja uczucia i w tym wypadku czuło się jak miedzy młotem a kowadłem. Przeciągałyśmy linę, to raz ona wygrywała, to raz ja. I chyba w tym wszystkim zapomniałyśmy ze tu chodzi tylko o Piotra, to że rywalizowałyśmy o niego nie przysparzało nam korzyści- ba nawet nam ujmowało.

Toczyłyśmy wewnętrzną wojnę. Stosowała różne sposoby, by nas skłócić, albo mówiła, ze powinnam uważać na Piotra- bo babiarz i może zdradzić- a to chciała żebym przeszła na jej front- pewnie później by wykorzystała moja krytykę przeciwko naszemu małżeństwu, albo to wywoływanie poczucia winy....

Kiedy w końcu nie wytrzymałam, kiedy postanowiłam nie być już grzeczna dziewczynka, kiedy zaczęłam się buntować- ona zaczęła respektować moje zdanie. Stałam na równi z nią. Nie byłyśmy już wrogami, nie byłyśmy tez sprzymierzeńcami. Byłyśmy jak teściowa z synowa. Ale "MAMO" do niej na razie mówić nie będę. Kiedyś... kiedy zapomnę o mojej torebce i Bruce Lee...


Najczęściej zadawane pytania



Podobne artykuły:

Jak zachować się na randce

Wersja do druku