MURMURANDO vol. 6

Autor: Lara C.


5

Sąsiadka w mieszkaniu naprzeciwko tańczy. Jest w samej bieliźnie. Czarny stanik okrywa niewielkie piersi, niżej czarne majtki z odznaczającą się czerwoną lamówką. Sąsiadka ma ładny brzuch, widać, że musi go codziennie ćwiczyć. Ciemno - rude, proste włosy sięgają nieco powyżej ramion. Widzę, jak muskają szyję, gdy gnie się do przodu i do tyłu. Dłonie przesuwa kocim ruchem po brzuchu w rytm muzyki. Z tej odległości trudno jest ocenić jej wiek, ale ma chyba dwadzieścia parę lat. Widzę ją w tym oknie po raz pierwszy. Jej taniec podnieciłby niejednego faceta. I niejeden chciałby się ze mną zamienić miejscami, żeby móc popatrzeć na to ciało układające się w przestrzeni w takt niesłyszalnej muzyki. Oni lubią patrzeć. I wcale im się nie dziwię. W końcu nie bez powodu kobiety nazywane są płcią piękną. Jeżeli rozpatrywać to w kategoriach estetycznych, to zdecydowanie wolałabym być mężczyzną. Miałabym piękną kobietę, na którą mogłabym patrzeć. Widzieć, jak z delikatnego anioła, drobnej, kruchej istoty przeistacza się w drapieżną, silną kotkę, nie, nie kotkę, czarną pumę. Piękno kobiety zawiera się przede wszystkim w jej zmienności. Za każdym razem inna, dostarcza wciąż nowych wrażeń. Móc ją bronić, by potem bronić się przed nią… Ech… Faceci to mają ciekawie. My skazane jesteśmy na większą monotonię. Mężczyzna nie ma w sobie tej różnorodności. Potrafi czasem być tajemniczy, ale nigdy nie będzie miał w sobie tak wielu, różnych twarzy. Będąc z kobietą masz ich tak naprawdę kilka, wszystkie zawarte w jednym, znajomym ciele. Będąc z mężczyzną, jesteś tylko z nim jednym, na wieki wieków, amen. Być może mężczyźni zaczynają zdradzać, gdy kobieta nie ma już siły się przeistaczać, gdy się wypala i staje się jedną, jedyną. W końcu przysięgając wierność, przysięgają ją tym kilku, znajomym tylko fizjologicznie, twarzom. Gdy zaś twarze w zmęczeniu zaczynają się zlewać w znaną aż do bólu, wyczyszczoną, choć różnie przystrajaną maskę… To tylko teoria, ale chyba tak właśnie bym "czuła", "gdybym była mężczyzną…". Wyjaśniałoby to, dlaczego kobiety dają się czasem oszukać, przyzwyczajone do własnej zmienności i różnorodności, tak dalece, że nawet jej nie zauważają, uznając ją za naturalną dla rodzaju ludzkiego, nabierają się na maski przywdziewane przez mężczyzn. Bo kobieta jest kilkoma twarzami, zaś mężczyzna może tylko przybierać różne maski, pod którymi zawsze ukrywa się ta sama morda (choć czy na pewno o tę część ciała się rozchodzi…). Kobieta ubrana i kobieta rozebrana - to już dwie kobiety. Mężczyzna ubrany i mężczyzna rozebrany, to zawsze ten sam facet, tyle, że w drugiej sytuacji mniej efektowny… I to się nazywa sprawiedliwość…
Dlatego B. mnie fascynował. Pod jego martwe oczy można było podstawić dowolną ilość "kombinacji". Przy odrobinie wyobraźni i tej liczbie informacji, która pomimo rocznej znajomości nadal pozostawała znikoma, B. mógł być każdym. Podobno kobieta musi mieć się, kim opiekować i czasem też nad kim litować. Być może dlatego najłatwiej było mi go podstawić pod zranionego człowieka, który pogrąża się w martwocie w ramach ucieczki. Bo jego zachowanie na wieczną ucieczkę wskazywało. Kiedyś pytałam go, dlaczego nie zrobił prawa jazdy, skoro jego rodzice są wiecznie w rozjazdach i samochód stoi w garażu.
- A nie słyszałaś o tym, że po spożyciu alkoholu nie wolno prowadzić?
- Słyszałam.
- No właśnie, więc kiedy, niby miałbym z tego prawka korzystać?
Pił straszne ilości. Nie wiedziałam, czy uciekał przed własnymi, jakby to nazwał Witkacy, "demonami", czy też przed potworami czyhającymi na zewnątrz. Był dla mnie jakby Zypkiem z witkacowskiego "Nienasycenia", z tą jedną różnicą, że zamienił ciągoty i pasje pojęciowo - intelektualne na żeglarstwo regatowe. Bo w pływaniu jest coś z ucieczki i uzależnienia. Gdy pływa się turystycznie, o ile człowiek nie ma przy sobie odpowiedniego zapasu alkoholu, który może spożywać bez obaw i ograniczeń, wedle własnego uznania, demony, owszem, potrafią czasami dopaść. Inaczej ma się sprawa z żeglarstwem regatowym. Z momentem rzucenia cum, ląd i sprawy z nim związane znikają. Liczy się tylko szybkość, koncentracja i siła fizyczna. W mojej załodze, tak jak B. w swojej, jestem trymerem żagli przednich - przy biegach góra - dół muszę być skoncentrowana prawie bez przerwy. Reagując na zmiany kierunku wiatru mam obowiązek kontrolować ustawienie żagla tak, aby opływające go strugi powietrza, zapewniały maksymalną siłę ciągu. Myślę tylko o tym, jak się ustawić, jak najszybciej i najmocniej wybrać szoty genuy na kursie pod wiatr i jak ustawić spinakera, gdy płyniemy z wiatrem. Nie ma uczuć, pytań odpowiedzi, skomplikowanych teorii, jest tylko kawał płótna żaglowego i siłowanie się z żywiołem. Morze jest jak narkotyk - zapewnia stan absolutnego spokoju, problemy nie mają prawa istnienia, są wywiewane lub wymywane przez przechodzące przez pokład fale. Może uzależnia równie silnie, co alkohol. Jest nieuleczalną chorobą. Człowiek, który raz złapie bakcyla, nosi go w sobie do śmierci, niczym bakterie opryszczki, które czasem zanikają, ale już na zawsze czają się gdzieś na dnie organizmu, aby ponownie zaatakować.
B. pływał w semi - zawodowej załodze, wyłącznie męskiej, ma się rozumieć. Dwunastu młodych chłopaków, w większości silnych jak byki. Wytrenowani, wysportowani i (wyłączając oficerów) chamscy, o poziomie inteligencji nie odbiegającym (chyba, że w dół) od dolnych granic przeciętności. Gdyby nie szerokie barki i niezwykle silne, jakby wyrzeźbione z marmuru, ramiona, B. zupełnie by do nich nie pasował. Najwyższy, chudy jak patyk i co z pewnością najbardziej wyróżniające, błyskotliwy, inteligentny, momentami cudownie złośliwy. Ich skipperem był pięćdziesięcioczteroletni kapitan M. Niski, łysawy z błyszczącymi, brązowymi, skurwysyńskimi oczkami. To dzięki niemu jacht zmieniał załogę tak często. Niewielu wytrzymywało dłużej niż jeden sezon, większość nie pozostawała w załodze nawet tyle. Wyciskał z chłopaków wszystko, wykorzystywał ich siły psychiczne i fizyczne do cna, po czym w nagrodę wymyślał im od "miękkim ciulikiem robionych gnoi". Jebał, wrzeszczał, bił. Miał kiedyś sprawę w sądzie o dotkliwe pobicie jednego z załogantów korbą od największego kabestanu. Sprawę wygrał, a właściwie został uniewinniony, bo nikt nie chciał zeznawać przeciw niemu - chłopak, który go oskarżył przerwał zmowę milczenia. Został uznany za mięczaka i zdrajcę - "Nie podoba się, to wypierdalaj, ale skippera i jacht zostaw w spokoju". Nie dało się jednak ukryć, że był najlepszy - w prasie żeglarskiej można było znaleźć mnóstwo informacji o nim - zdobył dziewięćdziesiąt procent pucharów w ostatnim dziesięcioleciu w Polsce. Wejście do tej załogi było moim marzeniem - chciałam nosić, jak oni, czerwony sztormiak, granatowe spodenki i czerwone koszulki. Poza załogą jachtu "H" niewielu żeglarzy tak wyglądało. (Nawiasem mówiąc B. w czerwonym sztormiaczku wyglądał nader seksownie i pociągająco - jego jasne oczy błyszczały wtedy i nabierały śladów życia, szczególnie przed regatami.) B. był trzecim oficerem i chyba jedynym chwalonym przez kapitana załogantem. Chciałam stanąć obok niego na pokładzie i na pełnym kursie prowadzić spinakera na jednym z brasów. To był fantastyczny widok - gdy podczas regat panowała zupełna cisza, cała załoga siedziała nisko, z pochylonymi głowami, jakby kłaniając się Neptunowi. Nikt nie miał prawa się odezwać, ani podnieść i tylko B. po jednej burcie, ktoś (ja?) po drugiej stali niczym rzymskie posągi. Widać było, jak ich mięśnie pracowały przy pełnej koncentracji i spokoju, obsłudze brasów. Fale cicho rozbijały się o burty, a wiatru, jak to przy pełnych kursach, w ogóle nie było słychać. Prędkość, choć niezauważalna, jest w takich momentach zawrotna. Najmniejszy błąd sternika, bądź załogi i spinaker mógł zgasnąć, zwisając niczym przekłuty balon, bądź okręcając się wokół sztagu i tworząc tak zwaną "osę". Ale nigdy nie widziałam, żeby im się to przytrafiło.
Chciałam, aby B. mnie uczył. Chciałam dorównać mu wiedzą, doświadczeniem i siłą (choć to ostatnie, z racji mojej płci, było niestety niemożliwe). A potem stanąć obok niego na baczność, w szeregu, gdy przewodniczący komisji regatowej zawiesza na szyjach medale i wymienia z każdym uścisk dłoni. Widzieć z bliska, jak B. najpierw a powagą zgina się w pół, aby zawieszono mu na szyi medal, a następnie wypogadza czoło i błyska rzędem równych, białych zębów w hamowanym wybuchu radości. Widzieć jak jego oczy przez krótką chwilę naprawdę żyją. Był ode mnie młodszy, ale czułam się przy nim jak mała dziewczynka, szczególnie w tych rzadkich momentach, gdy obejmował mnie ramionami i opierał mi brodę na czubku głowy. Czułam się wtedy bezpieczna, ukryta przed uderzeniami wiatru, przed wszystkim, co złe i silniejsze ode mnie.

...