Nie lubię poniedziałków

Autor: Natalia Tyszka


Jak ja nie lubię poniedziałków... Znów trzeba wstać rano po "ciężkim" weekendzie wypełnionym zazwyczaj zakrapianymi spotkaniami ze znajomymi, odwiedzinami u babci, większymi zakupami, czy kinem i kolacją z Ukochanym. Nie wiem dlaczego, ale po weekendzie zwykle bywam bardziej zmęczona niż po dniu spędzonym w pracy. Czuję się trochę tak, jakby znowu czas przeleciał mi przez palce, bo w sumie nie zrobiłam przez ten czas niczego sensownego.

Rzecz jasna byłam tak zajęta, że zapomniałam o tak prozaicznych czynnościach jak wyniesienie śmieci, odkurzenie mieszkania i umycie podłogi w kuchni. Zawsze w ciągu tygodnia nie znajduję na to czasu, tłumacząc się weekendem i dwoma dniami, z którymi będę mogła zrobić, co tylko zechcę. Czeka tyle godzin do wypełnienia. Rzeczywistość jest jednak okrutna i nigdy nie sprawdza się z moimi planami.

Poniedziałkowy ranek zwykle wygląda u mnie podobnie. Pobudka o 6.30, szybka toaleta, ubranie najczęściej w to, co leży na samym brzegu szafy lub w to, co uda mi się naszykować poprzedniego wieczora, niestaranny makijaż, potem mocna kawa na otrzeźwienie umysłu. Na śniadanie jak starczy mi czasu  połykam „w locie” kanapkę z serem. Zamaszystym ruchem wrzucam do torby jogurt i musli w małej torebce, w razie jakbym zgłodniała w biurze. No tak, jeszcze muszę wyjść z psem.  Po wykonaniu tych wszystkich czynności biegnę na przystanek tramwajowy.


Wychodząc z domu codziennie o tej samej porze, ku mojej uciesze w drodze na przystanek spotykam te same znajome mi już z widzenia osoby. Zawsze mnie to fascynuje, bo uwielbiam przyglądać się przechodniom na ulicy. Pozwala mi to fantazjować i zastanawiać się dokąd jadą, gdzie pracują, czy mają rodziny i o czym sobie myślą, mijając się w drodze ze spuszczonymi głowami. Gdy tylko wychodzę z klatki, na ławeczce koło osiedlowego sklepiku codziennie o 7.30 zasiada mężczyzna w średnim wieku. Obok niego kręci się nie za młody, nieduży, biały kundelek w brązowe łatki. Jego pan wygląda raczej na człowieka zmęczonego i dość sfrustrowanego życiem. Nie jest na tyle stary, by być na emeryturze, nie tak jednak młody, by z entuzjazmem „łapać” każdy dzień. Zamiast wyjść na spacer z pieskiem woli wstąpić do sklepu po ciepłe bułki i przysiąść na rozpadającej się już wiekowej ławeczce, by w tym czasie jego podopieczny mógł załatwić swoje podstawowe potrzeby fizjologiczne. Zastanawiam się co dzień, czy ten mężczyzna, tak samo jak ja, zdaje sobie sprawę z tego, że dziś znowu się spotykamy. On zamyślony, lekko znudzony przypatruje się, kiedy większość mieszkańców mojego osiedla wyrusza do pracy. Naprzeciwko sklepu, obok którego przesiaduje znajduje się szkoła. To z pewnością dostarcza mu też pewnego rodzaju rozrywkę. Teoretycznie o 8 zaczynają się lekcje, ale dzieciaki zwykle spotykają się przed budynkiem szkoły już pół godziny szybciej. Stają, rozmawiają, opowiadają sobie historie, jakie im się przytrafiły, obgadują nauczycieli, bawią się swoimi nowymi telefonami i puszczają z nich swoje ulubione piosenki, jakie są akurat „na topie”. Czasem mam wrażenie, że facet, który w tym momencie siedzi przed sklepem patrząc na tych młodych ludzi próbuje uczestniczyć w ich rozmowie, nie czuje się młody, ale ciekawi go grupa nastolatków. Być może jest nieszczęśliwy, być może nie założył nigdy rodziny i nie ma własnych dzieci. Może się rozwiódł z żoną i stracił kontakt z własnymi dziećmi… Może wydarzyła się w jego życiu jakaś tragedia i tak naprawdę czeka codziennie, aż ktoś wyciągnie do niego rękę i okaże nutę zrozumienia i zainteresowania… Nie wiadomo, sama w sobie nie mam odwagi, by podejść i zamienić z nim kilka słów. Bo niby jak miałabym zacząć tę rozmowę? – „Dzień dobry. Ale dziś ładny dzień, słońce świeci, a Pan tak samotnie tu siedzi”. Ciekawe, co by mi odpowiedział. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, bo z natury nie jestem zbyt odważna i wylewna. Staram się być dość zachowawcza w stosunku do ludzi i dopiero, kiedy poznam kogoś dobrze, jestem w stanie mu zaufać i się przed nim otworzyć.

Idąc dalej w kierunku przystanku przechodzę koło mojego kościoła parafialnego, w którym już od rana słychać modlitwy. O tej porze zwykle przychodzą tam jedynie starsi ludzie. Wstają codziennie rano i podążają, zwykle o kulach albo kuśtykając zgarbieni na poranną mszę świętą. Od jakiegoś czasu mijam starszą panią, której podróż z domu do kościoła musi zajmować naprawdę sporo czasu. Babinka nie dość, że porusza się o dwóch kulach, to nie można tego nazwać chodem, a jedynie posuwaniem się po maluteńkich kroczkach do celu. Gdy spojrzałam na jej twarz wydawała się rozpromieniona i pełna nadziei, dobiegł do moich uszu również jej śpiew. W ten sposób, choć trochę próbuje umilić sobie mozolną drogę. Dochodząc do przystanku tramwajowego mijam jeszcze kilka „znajomych” twarzy, z którymi wymieniam nieśmiało porozumiewawcze półuśmiechy na „dzień dobry”.

Dzień minął tak samo szybko jak się zaczął. Nim się nie obejrzałam, wybiła 16 i czas do domu. W powrotną drogę byłam już za bardzo zmęczona i głodna, by przypatrywać się ludziom w koło. W tramwaju znalazłam wolne miejsce i zatopiłam się myślami w lekturze. Zdałam sobie sprawę, że za parę dni moja książka dobiegnie nieubłaganie do końca. Nie domyślałam się, co prawda, jak historia się skończy, ale już czułam smutek, że za parę dni będę musiała rozejrzeć się za nową, równie ciekawą książką. Ostatnia wpadła mi do rąk całkiem przez przypadek i mile mnie zaskoczyła. Cała historia dotyczyła włoskiej rodziny i w piękny sposób opisywała Włochy i tamtejszą smakowitą kuchnię.

Czas gna tak szybko, że dni w zasadzie zlewają się w jedną całość. Gdyby nie to, że co dzień kładę się wieczorem spać i muszę wstać rano, nie zauważyłabym, że czas zerwać kolejną kartkę z kalendarza. Następnego dnia poranek wyglądał zupełnie tak samo, nic nie uległo zmianie. Znów szybka pogoń, by uwinąć się przed wyjściem do pracy ze wszystkimi czynnościami i przy tym wszystkim zdążyć na wcześniejszy tramwaj, by nie spóźnić się do pracy. Czasem mi się to wbrew pozorom udaje. Wstałam o tej samej porze, co dzień wcześniej, ale jakoś żwawiej się poruszałam, bo o 7.30 stałam już na przystanku ze uśmiechem na ustach, w ciemnych okularach przeciwsłonecznych. Od zeszłego tygodnia nie było już tak ładnego dnia, jak ten wtorkowy. Promienie słoneczne świeciły mi prosto w twarz. Poczułam, jak robi mi się ciepło i zmuszona byłam rozpiąć zamek od kurki, by się nie zgrzać. Zrobiło mi się żal, że w tak pięknie zapowiadający się dzień muszę jechać do pracy. Wolałabym w tym czasie pójść na jakiś ładny spacer do lasu, albo na plażę. Nie pamiętam już, kiedy w środku dnia spacerowałam bez celu i pośpiechu w jakimś przyjemnym i spokojnym miejscu. Wakacje tak szybko się skończyły, urlop też już dawno za mną przeleciał. Na pamiątkę zostały jedynie zdjęcia znad jeziora i ze zwiedzania praskiej starówki.
-=-Na szczęście czas w pracy zleciał mi bardzo szybko i nim się nie obejrzałam  była już 15 i myślałam już tylko o tym, że niebawem idę do domu i czekać będzie na mnie pyszny obiadek, który przygotowała moja mama. Ostatnia godzina zawsze najszybciej mi zlatuje. Tak zmęczona po ciężkim dniu w pracy, wróciłam do domu. Rzuciłam się z apetytem do talerza ogórkowej i poczułam, że robię się senna. Położyłam się tylko „na chwilę”, ale z krótkiej drzemki zapadłam w głęboki sen. W ten sposób straciłam cały wieczór...ale za to w jak przyjemny sposób!

Kolejnego dnia, gdy dotarłam do pracy uświadomiłam sobie, że czas naprawdę szybko biegnie i nawet się nie obejrzałam, a już jest środek tygodnia. Środa to dzień najbardziej wydajnej pracy (przynajmniej zawsze tak mi się wydawało). Skrzynka mailowa znowu pękała w szwach, aż pojawił mi się komunikat z ostrzeżeniem, że należy zwolnić trochę miejsca na poczcie, pozbywając się starszych wiadomości. Usunęłam ich chyba ze trzysta, ale co z tego, gdy dziś znowu przyszło około pięćdziesiąt e-maili. Chcąc- niechcąc za kilka dni znowu się zapcha.

Umówiłam się z Moją Drugą Połową, że przyjedzie po mnie do pracy i pójdziemy na obiad do nowo otwartej restauracji meksykańskiej w Jelitkowie. Przy okazji mieliśmy się przejść na spacer brzegiem morza. Cały dzień w pracy myślałam o pysznym Burrito, które miałam zamiar sobie zamówić. Gdy tylko zbliżała się na zegarku godzina 16, zamknęłam energicznie wszystkie programy i wyłączyłam komputer. Kochany czekał już w samochodzie przed drzwiami. Obydwoje zadecydowaliśmy, że umieramy już z głodu i czym prędzej musimy posilić nasze żołądki. Nie wiedzieliśmy dokładnie jeszcze, gdzie znajduje się wynaleziony przez nas lokal, więc zdawaliśmy sobie sprawę, że z pewnością trochę czasu zajmie nam jego zlokalizowanie. Samochód zostawiliśmy na parkingu niedaleko restauracji Parkowej, gdzie przez całe lato przy muzyce disco tańcują rozchełstane pary seniorów. Po dziesięciu minutach siedzieliśmy już w bardzo romantycznym miejscu, pełnym kolorów i przyjemnych orientalnych zapachów, unoszących się w całej restauracji. Miejsce od razu mnie urzekło i jeszcze przed złożeniem zamówienia kelnerowi wiedziałam, że będziemy tu od dziś często zaglądać. Będąc w tym miejscu po raz pierwszy zdaliśmy się na potrawy, które polecił nam właściciel knajpki. Były to dania, których nazw, nawet gdybym zapamiętała, nie umiałabym wymówić. Delektowaliśmy się naszym posiłkiem około pół godziny, popijając do tego białą herbatę, która podobno poprawia trawienia i działa pobudzająco. Przed wyjściem zamieniliśmy jeszcze kilka słów z właścicielem lokalu, obiecaliśmy, że od czasu do czasu będziemy przychodzić, by skosztować specjałów kuchni meksykańskiej.

Z pełnymi brzuchami mogliśmy już spokojnie udać się nad morze, by przejść się brzegiem plaży i podziwiać zachód słońca. Zrobiło się bardzo romantycznie i gdyby nie fakt, że zaczęło się robić chłodno, spacerowalibyśmy pewnie do samego zmroku. Niskie temperatury i szybko zapadający zmrok są jednym z głównych powodów, dla których nie przepadam za jesienią i zimą. Nie ma już takich możliwości na spędzanie czasu pod gołym niebem, jak to się zazwyczaj robiło podczas wakacji. Nie pozostało nam więc nic innego, niż powrót do domu. Kochany podwiózł mnie pod same drzwi klatki. Utulił na dobranoc i odjechał powoli machając mi przez szybę na do widzenia. Wzięłam szybką kąpiel, przeczytałam kilka stron nowo rozpoczętej lektury, która już od początku wciągnęła mnie w historię luksusowej prostytutki i jej perypetii. Niebawem oczy zaczęły mi się same zamykać, a powieki ciężko opadać do snu. Znużona zasypiam i z niecierpliwością czekam na kolejny dzień.

...