Breakfast at Hammersmith Part IX - WEEKENDOWA ZMIANA

Autor: Joanna Boguszewska


Sobotni wieczór kojarzy się z zabawą, tańcem i szaleństwem do rana. Większości, ale nie mnie. Sobotni wieczór oznacza zmianę za barem, i to zmianę z przygodami. Mijają kolejne godziny wieczoru, szybciej lub wolniej, w zależności od częstotliwości zamawiania drinków oraz rotacji klientów. Czasem ktoś się bardzo upije, inny zatańczy na stole, jeszcze ktoś zwymiotuje na bar – ot, przeciętna barmańska zmiana. Najwięcej przygód przysparza jednak zamknięcie lokalu. Godzina pierwsza w nocy: kończymy serwować i zaczynamy sprzątać. Kulturalnie acz stanowczo poprosić należy co wolniejszych klientów o nieco szybsze przechylanie szklanek. I tu zaczynają się schody... Przyzwyczaić się można do błagających spojrzeń w stylu: „Jeszcze tylko jedno piwo, proszę...”, do pijackich dysput opóźniających moje udanie się na spoczynek, do zapewnień, że jeśli tylko się zgodzę to zapłacą mi za nadgodziny – podwójnie! Zjawiska te nasilają się w weekendy, gdy szczęśliwi posiadacze etatu od poniedziałku do piątku po prostu się bawią. Sobotni finał mistrzostw świata rugby przyniósł porażkę Brytonów oraz klęskę mojego wyobrażenia o podejściu poddanych Elżbiety do uczciwie pracujących emigrantów. W pół godziny po zakończeniu serwowania proszę pewnego jegomościa o przyspieszenie sączenia dwóch łyków piwa, które mętnie spoczywają na dnie szklanki. Jegomość zapytał o moją zmienniczkę, również Polkę, i nagle niespodziewanie popadł w furię. Może związek z tym miał fakt, że ów pan znamiennie pociągał nosem oraz to, że dostał piany w kącikach ust. Określona przez niego zostałam epitetem, który nijak nie nadaje się na upublicznienie. Dodał również: - To mój kraj, moje zasady, a ty się zamknij!! Honor Anglików poniekąd uratowali inni klienci, oburzenie epitetami i groźbami rzucanymi już z chodnika przed barem (Czyżby jegomość czekał na mnie aż skończę i chciał nadal „rozmawiać”?). Uznali jego zachowanie za karygodne i zadzwonili na policję, która w sobotni wieczór okazała się zajęta ważniejszymi sprawami niż obrażanie i groźby rzucane pod adresem jakiejś tam Polki. Ciężki jest los barmanki... Na szczęście problemowy wielbiciel piwa po prostu zniknął a ja nareszcie skończyłam zmianę. Kolejna sobota. Zamykanie pubu przebiega względnie, więc tym większe było moje zdziwienie, gdy dosłownie znikąd pojawił się Pan Brodaty, i to wyraźnie zadomowiony przy jednym ze stolików. Pub opuścili wszyscy klienci poza nim. Moja konsternacja sięgnęła zenitu gdy okazało się, że jest to uciekinier z jakiegoś szpitala, czego dowodziła opaska na nadgarstku i jego słowa. Cóż począć?! Niezawodny numer 999 zawiódł po raz kolejny. Wedle słów pani dyżurującej przy telefonie alarmowym zbieg ze szpitala nie jest sytuacją priorytetową zwłaszcza jeśli oddycha, nie ma broni i ma kto, czyli ja i koleżanka z pracy, poczekać z nim na ambulans. Przyjechać przyjedzie, tylko nie wiadomo o której, bo to w końcu sobotnia noc. O zgrozo!!! Można zawsze poprosić delikwenta o wyjście na zewnątrz i wystawić mu krzesełko, niech czeka sobie w spokoju na transport do domu czy też szpitala. Pan Brodaty niestety nie był łaskaw wysłuchania naszych licznych próśb, na każdą z nich odpowiadał to samo powolnym, coraz bardziej irytującym głosem: - Moja droga, musisz wiedzieć, że jestem chory. Ja tylko chcę dostać się do szpitala – oznajmiał i machał nam przed nosem nadgarstkiem z opaską. My też tego chcemy! Kilkukrotnie próbował wstać ale za każdym razem osłabiony osuwał się na krzesło. Pomocy! Kolejna godzina przyniosła zaskakujący zwrot akcji. Sobotniej nocy rozbawieni młodzieńcy mijali nasz pub. Zobaczywszy otwarte drzwi i zapalone światła wstąpili. Ich zdziwienie trwało nie dłużej niż sekund pięć. Chcąc pomóc nam, umęczonym i zrezygnowanym kobietom pracującym, chcieli zabrać Pana Brodatego ze sobą. - Proszę pójść z nami, będziemy się świetnie bawić, będą dziewczyny, piwo i śpiew – zachęcali go. Sama chętnie skorzystałabym z tego zaproszenia, gdyby tylko na przeszkodzie nie stała uciążliwa obecność pensjonariusza domu bez klamek. Młodzieńcy zaczęli śpiewać, co wprawiło w osłupienie mnie, ale nie Pana Brodatego. Zaczął wtórować, a że głos miał godny pozazdroszczenia wszyscy zamarliśmy. Śpiew swą cudowną mocą podniósł go z krzesła! Stanął nawet o własnych siłach! Niestety po chwili usiadł ponownie gdy młodzieńcy byli już pewni, że zabierają go ze sobą. - Nigdzie się nie wybieram, dziewczęta świetnie się mną opiekują! – zakończył swój występ. Cóż za kpina! Zrezygnowani młodzieńcy udali się w sobie tylko znanym kierunku, a my pozostawione sam na sam z coraz bardziej irytującym Brodatym główkowałyśmy zawzięcie. Jak się go pozbyć? Jego, oraz coraz trudniejszego do zniesienia, niezidentyfikowanego zapachu. Po godzinie namawiania, w okolicach trzeciej nad ranem, usadowiłyśmy delikwenta na krzesełku wystawionym przed pub. Bez skutku zakończyły się niestety się próby zdobycia numeru do szpitala, czy też adresu, choć Pan Brodaty był szczęśliwym posiadaczem telefonu komórkowego całkiem godnej marki i modelu. Wszystko to stawało się coraz bardziej naciągane... Niemoc ustępująca pod wpływem śpiewu, telefon, w którego pamięci jest przecież lista kontaktów a na niej numer kogoś, kto może nam pomóc. Bez skrupułów więc zamknęłyśmy za nim drzwi, pogasiłyśmy światła i czekałyśmy na dalszy rozwój wydarzeń, ukryte w mroku zamkniętego pubu. Brodaty posiedział chwilę na krzesełku, wykonał kilka telefonów, popukał również do naszych drzwi. My tymczasem w milczeniu obserwowałyśmy jego zachowanie. Gdy zrozumiał, że do środka już nie wejdzie, dziarskim krokiem ruszył przed siebie mamrocząc coś pod gęstym wąsiskiem. Ciekawe co stało się z jego: „moja droga jestem chory”. Symulant popaprany. I co właściwie chciał osiągnąć? Tego mam nadzieję nigdy się nie dowiedzieć. Różne są koleje losu, różne przypadki napotyka się na zmianie. Ot, dla nadania życiu nieco barw, dla przełamania monotonii i rutyny pracy. Po co komu sobotnie imprezy? Jeśli pragniesz nieprzewidywalnych rozrywek zapraszamy za bar!

...