W cieniu wież

Autor:


Tamtego ranka, w dzień świętego Antoniego, Rose Novak poszła do kościoła. Przez lata mało kto uczęszczał na msze w dni powszednie, teraz jednak tłumy kobiet zapełniały kościoły. Chór, bogaty w soprany, powiększył się dwukrotnie. Żony stały w kolejce, by zapalić świeczkę; matki klękały przed balustradą przy ołtarzu, pogrążone w cichej modlitwie. Odkąd jej syn Georgie został powołany do wojska, Rose rzadko opuszczała mszę. Codziennie rano jej najstarsza córka Dorothy przygotowywała śniadanie dla wszystkich, zajmowała się niemowlęciem i budziła Sandy’ego i Joyce do szkoły. Rose zerknęła na zegarek; stary ksiądz znowu zaspał. Sięgnęła do kieszeni po różaniec. Dzień dobry, Georgie – pomyślała, czyniąc znak krzyża. Buon giorno, bello. W ciągu ostatniego roku zmieniła się forma jej modlitw: zamiast prosić Boga o opiekę, Rose modliła się teraz bezpośrednio do swego syna. Jeżeli Bóg słyszał jej modlitwy, łatwo było wyobrazić sobie, że Georgie również je słyszy. Wydawał się równie odległy jak Bóg; mąż pokazywał jej wyspy na globusie. Wyobrażała sobie łódź podwodną Georgiego, mniejszą niż łebek od szpilki, wodnego robaczka w niezmierzonej błękitnej otchłani. Stanley chciał, żeby się zaciągnął. „Jesteśmy to winni Ameryce” – mówił, jakby zmarnowanie Georgiemu życia miało uczynić ich wszystkich bardziej amerykańskimi. Stanley walczył podczas ostatniej wojny i wrócił z wszystkimi kończynami na miejscu. Zapomniał, że inni – jego kuzyni, starszy brat Rose – nie mieli tyle szczęścia. Rose sprzeciwiała się temu – z początku cicho, potem coraz głośniej, niepohamowanie. Georgie był poważnym młodzieńcem, muzykiem. Sam nauczył się grać na klarnecie i saksofonie; od piątego roku życia grał na skrzypcach. Prócz tego był delikatny: w dzieciństwie przeszedł zapalenie płuc, a później dyfteryt. Omal wtedy nie umarł. Jeżeli Ameryka żąda jego cennego życia, to Ameryka będzie musiała go wezwać. Rose nie pozwoli Stanleyowi podać go na tacy. Przez pewien czas udało jej się utrzymać taki stan rzeczy. Georgie skończył szkołę średnią i poszedł do pracy w Jedynce, pierwszej kopalni. Dął w swój saksofon w zespole przygrywającym do tańca na piątkowych zabawach weteranów. Gdy przyszło wezwanie do wojska, Stanley sprawiał wrażenie niemal zadowolonego. Rose nazwała go brutalem i pyszałkiem, gotowym narazić życie Georgiego, żeby mieć się czym przechwalać w piwiarniach. Nazajutrz rano spotkała go w kurniku, zbierającego jajka i płaczącego jak dziecko. Był surowy dla dzieci, zwłaszcza dla Georgiego. W domu wszyscy mieli mówić wyłącznie po angielsku; gdy Rose przechodziła na włoski w rozmowie z matką lub siostrami, Stanley rzucał jej spojrzenie pełne milczącej pogardy. Późną nocą jednak, gdy dzieci leżały już w łóżkach, nastawiał radio na polską stację z Pittsburgha i słuchał, dopóki nie musiał wyjść do roboty. Opuściła ciepłe wnętrze kościoła i ruszyła do domu wśród silnych podmuchów wiatru. Śnieg wirował pasemkami wokół jej kostek, unosząc się nad chodnikiem jak opar lub duszki. Niebo zaczęło się rozjaśniać; zamarznięta ziemia wciąż jeszcze była naga. To dobrze; dzięki temu lżej mieli górnicy, ładujący nocny urobek do wagonów, i dzieci, które maszerowały do szkoły trzy kilometry w jedną stronę. Na Polskim Wzgórzu chodnik się kończył. Szła dalej kamienistą dróżką, otulając się płaszczem, a porywisty wicher dął jej w plecy. Przed nią brnęła pod górę grupa górników z pustymi pojemnikami na jedzenie, osłaniając papierosy stulonymi, usmolonymi dłońmi. Żartowali głośno po polsku i po angielsku: głębokie głosy, zaflegmiony śmiech. Podobnie jak Stanley pracowali na nocnej szychcie od północy do ósmej rano; odkąd zaczęła się wojna, kopalnie nie przerywały pracy ani na chwilę. Rose wypatrzyła swego sąsiada, Andy’ego Yurkovicha, porywczego ojca dwuletnich bliźniąt. Miał młodą żonę Węgierkę; w południe jej nerwy były już w strzępach, gdy starała się uciszyć dzieci, żeby Andy mógł się przespać. Rose weszła po schodach na ganek. W domu było ciepło; ktoś rozpalił w piecu. Zostawiła buty przy drzwiach. Dorothy siedziała przy kuchennym stole, obgryzając paznokcie. Trzymała na kolanach małą, która spokojnie ciamkała słonego krakersa. – Przepraszam za spóźnienie. Ten polski ksiądz, jemu potrzeba budzika. – Rose wyciągnęła ręce po dziecko. – Czy była grzeczna? – spytała po włosku. – Jak aniołek – odparła Dorothy po angielsku. – Tata jest w domu – dodała szeptem. Sięgnęła po swoje botki i zerknęła w lustro wiszące przy drzwiach. Jej włosy wydawały się przyklepane z jednej strony. Na policzku wystąpiła jakaś dziwna wysypka. Dorothy kończyła na wiosnę dziewiętnaście lat. – Umaluj się trochę – doradziła Rose. – Nie mam czasu! – zawołała Dorothy przez ramię. W oddali zawyła syrena fabryczna. Rose spoglądała przez kuchenne okno za Dorothy zbiegającą ze wzgórza; rąbek sukienki wystawał spod jej płaszcza. Ludzie mówili, że są do siebie podobne, i istotnie ich rysy – ciemne oczy, pełne usta – zdradzały podobieństwo. Na fotografii zrobionej ubiegłej wiosny z okazji ukończenia szkoły Dorothy wyglądała olśniewająco, jak aktorka filmowa. W rzeczywistości nie była tak atrakcyjna. Wysoka, przygarbiona, prawie bez biustu; a jej spódnice, niezależnie od wszelkich poprawek Rose, opadały o ponad dwa centymetry niżej z lewej strony. Istniała na to rada: gorsety, kosmetyki, niewinne ozdoby, które większość dziewcząt odkrywała w wieku dojrzewania i stosowała wiernie aż do śmierci. Dorothy albo o nich nie wiedziała, albo nie dbała o nie. Dotychczas nie opanowała sztuki układania włosów, której to umiejętności inne dziewczęta zdawały się nabywać intuicyjnie. Szyła rękawy w Bakerton Dress Company, niskim ceglanym budynku na drugim końcu miasta. Każdego ranka Rose przypatrywała się kobietom z sąsiedztwa, maszerującym w tamtym kierunku niczym cywilna armia. Kilka nawet nosiło spodnie i związywały włosy chustkami. O tym, co właściwie robiły w fabryce, Rose miała dość mętne pojęcie. Dorothy powiedziała, że panuje tam ogłuszający hałas; kierownik zmiany peszył ją nieustanną obserwacją. Po siedmiu miesiącach jej wydajność wciąż była niska. Rose, acz zmartwiona, nic nie mówiła. Dla niezamężnej kobiety fabryka pozostawała jedynym pracodawcą w mieście. Gdyby Dorothy zwolniono, musiałaby stąd wyjechać, wsiąść w pociąg do Nowego Jorku i znaleźć posadę kucharki lub pokojówki. Postąpiło tak kilkanaście dziewcząt z sąsiedztwa – rzuciły szkołę w wieku lat czternastu, by zatrudnić się na stałe u zamożnych Żydów. Żydzi mieli sklepy i samochody i potrzebowali pokojówek mówiących po polsku, by zmywały ich rozliczne stołowe zastawy. Niektóre dziewczęta z Bakerton już nie wracały, znajdowały sobie mężów w wielkim mieście; lecz w wypadku Dorothy wydawało się to mało prawdopodobne. Z powodu zasad wprowadzonych przez Stanleya słabo znała polski. I panicznie bała się mężczyzn. Czy to w kościele, czy na ulicy, unikała ich spojrzeń. Rose położyła dziecko. Codziennie rano znosiła ciężką kołyskę na dół, do kuchni, najcieplejszego pomieszczenia w całym domu. Z góry dobiegły odgłosy sprzeczki – to dwoje młodszych szykowało się do szkoły. Przeszła do salonu i stanęła u stóp schodów. – Joyce! – zawołała. – Sandy! Młodsza córka pojawiła się na schodach, ubrana w spódnicę i bluzkę. – Gdzie twój brat? – Jeszcze niegotowy. – Joyce przesunęła dłonią po cienkich włosach, jasnych jak u ojca; odziedziczyła kolor, lecz nie bujność. – Budziłam go, ale znowu zasnął. – Sandy! – krzyknęła Rose. Z tupotem zbiegł po schodach: w rozpiętej koszuli, ze skarpetkami w ręku i włosami sterczącymi na wszystkie strony. – Widzisz? – spytała z naciskiem Joyce. Była o sześć lat starsza, chodziła do drugiej klasy szkoły średniej. – Mam sprawdzian na pierwszej lekcji. Nie mogę tu czekać godzinami. Sandy usiadł ciężko na stopniu i zajął się skarpetkami. – Nie jestem małym dzidziusiem – burknął. – Mogę sam iść do szkoły. – Był pogodnym chłopcem, rzadko stroił fochy, lecz nie mógł znieść krytyki ze strony Joyce. Przez całe życie matkowała mu, chwaliła, flirtowała z nim. Jej pogarda była czymś nie do przyjęcia. Joyce sięgnęła ku jego włosom, chcąc przygładzić uparty kosmyk. – No cóż, dopóki będziesz tak wyglądał, nigdzie nie pójdziesz. Odtrącił jej dłoń. – Jak sobie chcesz – powiedziała, czerwieniejąc. – Idź do szkoły jak oberwany włóczęga. Mnie to nic nie obchodzi. – Możesz iść – zwróciła się do niej Rose. – Ja go odprowadzę. Nie należało go puszczać samego. Ostatnim razem, kiedy tak się zdarzyło, spóźnił się godzinę, ponieważ przystanął, żeby się pobawić z zabłąkanym psem. Wszedł za matką do kuchni. Był najładniejszym z dzieci, o takich samych jasnobłękitnych oczach jak ojciec. Przyszedł na świat z główką w aureoli srebrzystoblond włosów. Dali mu na imię Alexander, po dziadku; to Joyce pierwsza zaczęła nazywać go Sandym. Jako berbeć była niezmiernie przywiązana do lalki, którą nazwała swoim imieniem; gdy urodził się brat, przeniosła uczucia na niego. „Mój dzidziuś!” – krzyczała oburzona, kiedy Rose kąpała go albo karmiła. W jej mniemaniu Sandy należał wyłącznie do niej. Rose wygarnęła do miski resztę owsianki i nalała chłopcu filiżankę kawy. Codziennie rano parzyła cały wielki dzbanek, dodawała cukru i śmietanki, żeby wszyscy pili to samo. Usłyszała dobiegający z daleka alarm pożarowy, narastające wycie, które wezbrało w dolinie i popłynęło mechanicznym krzykiem. – Co to? – spytał Sandy. – Co się stało? – Nie wiem. – Rose popatrzyła przez okno na trzecie nadszybie, wznoszące się w oddali. Poszukała wzrokiem dymu na horyzoncie. Syrena mogła oznaczać różne rodzaje katastrofy: zawał, pożar pod ziemią. Co najmniej raz w roku któryś z górników ginął w eksplozji albo zostawał ranny, gdy go przysypało. Ostatniego lata sąsiad stracił nogę, kiedy zawalił się strop. Rose przeżegnała się, wdzięczna za odgłosy dobiegające z piwnicy, za to, że jej mąż wrócił bezpiecznie do domu. Przynajmniej tym razem uniknął nieszczęścia. Napełniła wodą ciężki żelazny gar i postawiła go na kuchni. W kącie stał kosz z praniem, lecz brudna bielizna będzie musiała poczekać; Rose zawsze najpierw prała robocze ubranie Stanleya. Z biegiem lat wypracowała sobie metodę. Wynosiła kombinezon na zewnątrz i otrzepywała go z pyłu, a później płukała w zimnej wodzie nad zlewem w piwnicy. Gdy woda stawała się czysta, Rose szorowała kombinezon na tarze szarym mydłem, wcierając pianę twardą szczotką. Następnie zabierała ubranie na górę i gotowała na kuchni. Procedura zajmowała pół godziny, łącznie z namaczaniem, a ona jeszcze nawet nie zaczęła. Trzymała kuchnię wolną, by przygotować Stanleyowi śniadanie. – Dojedz owsiankę – zwróciła się do Sandy’ego. – Ja idę zobaczyć co z twoim ojcem. Znalazła go leżącego na podłodze, z twarzą do połowy ogoloną. Dolną część nogawek miał mokrą. Na chwilę zbiło ją to z tropu, a potem zobaczyła, że woda przelewa się przez krawędź zlewu. Stanley upuścił mydło i brzytwę. Kawałek mydła zatkał odpływ.

...