Fragment: Artystka Wędrowna
Spis treści
Autor Monika Szwaja
Historyjkę niniejszą pozwalam sobie zadedykować: moim kochanym Przyjaciółkom-artystkom:
Katarzynie Zachwatowicz-Jasieńskiej (pani profesor!), dzięki której nieco swobodniej poruszam się w wielkim świecie Muzyki i Basieńce Żarnowieckiej (sopran wędrowny...), której zawdzięczam tak wiele radości i wzruszeń...
Przy okazji niechże się czują uściskani moi kochani Przyjaciele-muzycy z zespołu Stonehenge, też na dobrą sprawę artyści wędrowni: Kamil (człowiek-filharmonia), Kosmos, Janusz, Mirek, Misio i Szymek, najmilszy i najbardziej roztargniony gitarzysta na świecie... A w ogóle: niech żyją artyści, bo bez nich świat nie miałby przecież sensu! APEL WSTĘPNY – DO PT CZYTELNIKÓWUsilnie proszę wszystkich PT Czytelników Płci Obojga, aby nie traktowali jako autentyczne postaci ani wydarzeń opisanych w powieści, którą właśnie wzięli do ręki. Mają one niejakie odniesienie do rzeczywistości, ale tylko dlatego, że przecież naprawdę istnieją artyści i dyrektorzy różni też... poza tym musiałam gdzieś umieścić akcję – a że moja Wiktoria od kilku już powieści mieszka w Szczecinie, więc i opera jest w powieści szczecińska, i telewizja; postacie i opisy wydarzeń są jednak najzupełniej fikcyjne. Zwłaszcza jedna taka pani – przepraszam Kolegów z rzeszowskiej TV, umieściłam ją w Rzeszowie, bo to najdalej od Szczecina, a zatem niewielka obawa, że ktoś stamtąd przyjedzie tu, aby dać mi w zęby. Jeszcze raz więc proszę: czytajcie, bawcie się, ale nie kombinujcie! Wszystko wymyśliłam!!! Autorkaabrzost@o2.pl do katarzyna.latour@wp. plMoja wieś, piątek, 1 lutegoDroga Pani Profesor! Jak to dobrze, że wreszcie dała się pani przekonać wnuczkowi, że komputer nie gryzie! Od dawna tłumaczę pani, że tylko małolaty mogą nas tego nauczyć; gdyby jeszcze jakiś czas słuchała pani objaśnień – z całym szacunkiem! – Małżonka, mogłaby się pani załamać ostatecznie i na wieki zrezygnować z tego pożytecznego urządzenia. Ze mną prawie tak się stało, kiedy poprosiłam mojego męża, znanego pani osobiście Radka, o krótkie przeszkolenie. Zaczął od budowy komputera i systemu zerojedynkowego i na tym systemie zerojedynkowym właściwie się skończyło – ponieważ nie życzyłam sobie wiedzieć, o co w nim chodzi, więc Radek uznał mnie za kompletną idiotkę, niegodną korzystania z wyszukanych owoców myśli ludzkiej. I co pani na to? Tak mnie ocenił facet, który uważa, że te wszystkie nuty, wyciągi i partytury, nad którymi pracuję, to jakieś cholerne kłębowisko niezrozumiałych robaczków! Wykorzystałam moment, kiedy był na kolejnej konferencji naukowej i poprosiłam dziecko sąsiadów, małe, kudłate stworzonko płci nieokreślonej, z imienia jednak sądząc, chłopaka, żeby mi pokazał, o co w tym całym wynalazku chodzi. Onże Norbercik, lat jedenaście, zgodził się chętnie, wpadł do mnie na sok wiśniowy i lody, spożył tego straszną ilość, po czym w ciągu pół godziny nauczył mnie obsługi Worda, Outlooka i Excela. Excela z rozpędu, bo nie jest mi on wcale potrzebny. – Pani się niczym nie przejmuje – powiedziało jeszcze dziecko na odchodnym. – Jego się raczej nie da zepsuć, bo on jest głupcoodporny. No. Pani widzi, on z panią gada. I jak pani spróbuje zrobić coś kompletnie bez sensu, to on cztery razy zapyta, czy pani naprawdę chce to zrobić. Na przykład skasować jakieś pliki albo pocztę. Niech pani uważa, o co on panią pyta, to wszystko będzie zawodowo. No to ja już lecę. A jak pani będzie chciała coś sobie zainstalować, to pani do mnie zadzwoni, tak na wszelki wypadek, żeby pani jednak czegoś nie nakaszaniła. A mężowi pani powie, że te antywirusy, co macie, to już przeżytek, dawno są lepsze. Jakbyście chcieli, to mogę zainstalować. I dziękuję za lody. I sok. To do widzenia. Obawiam się, że niepotrzebnie wspomniałam Radkowi o tych antywirusach, bo i tak dostatecznie rozwścieczył go fakt dołożenia do jego świętej poczty mojej poczty – Norbercik zrobił to trzema ruchami zawodowca, przez co teraz Radkowi nie otwiera się od razu jego skrzynka, tylko musi wybierać tożsamość i to dodatkowe kliknięcie myszą doprowadza go do szału! Szał Radka wygląda zawsze jednakowo: bieleją mu kości policzkowe, oczy się zwężają i zaczynają rzucać wściekłe błyski, szczęki się zaciskają, a mowa ludzka wydobywa mu się z gęby z trudem oraz z nieprzyjemnym sykiem. Coś uroczego, ten mój mąż w nerwach. Ostatnio dostarczam mu coraz to nowych powodów do zaciskania szczęk. Na przykład ten angaż w Szczecinie oznacza, że przez jeszcze więcej dni w miesiącu Radeczek będzie musiał wracać do pustego domu, w którym nikt nie czeka z rosołkiem i krokiecikami mięsnymi z grzybowym sosem na drugie danie.. że nie wspomnę o świeżutkiej szarlotce na deser. Radek upiera się przy deserach, chociaż ja muszę się odchudzać i w rezultacie się nie odchudzam, bo nikt normalny, ze mną włącznie, nie wytrzyma w powściągliwości przy mojej pokazowej szarlocie. Na razie to drobiazg – będę grać starą ciotkę, ale potem w planach mam różne gale operetkowe i nie wiem, co jeszcze, a jeśli mi się trafi jakaś subtelna amantka? Subtelne amantki nie jedzą szarlotki ani krokiecików, tylko żyją powietrzem oraz miłością. Boże, Boże, o ileż prostsze było życie, kiedy miałam etat jak zwyczajny urzędnik... wprawdzie nie był to etat urzędnika, tylko solistki, a jeszcze przedtem chórzystki, ale do pracy miałam z mojej wsi trzydzieści kilometrów... jeden skok samochodem. Japiszony do swoich banków miewają dalej. Chociaż wyjazdy były zawsze – i z filharmonią, i z operą. Tyle że, oczywiście, rzadziej, ale Radek i tak ich nie lubił. Wcale nie wiem, czy on się nie cieszył skrycie, kiedy zredukowali mnie w operze. On by na pewno wolał mieć koło siebie osiadłą panią domu niż wędrowną artystkę. – Ado, kochanie – mówił do mnie głosem przesłodzonym jak turecka chałwa. – Czy jesteś pewna, że warto? Ja przecież z łatwością utrzymam nas oboje. La Scala chyba ci jeszcze nie grozi przez jakiś czas – dodawał bezczelnie. – A może moglibyśmy pomyśleć wreszcie o dzieciach... O dzieciach, akurat. Jak ja myślałam o dzieciach, to on robił dyplom, a potem doktorat i jeszcze kariera mu się pięknie rozwijała – i gdzież by tam mógł znieść w domu ten bałagan, pieluszki, dziecięce smrodki i ten hałas, ten hałas... dostatecznie wiele hałasu robiła w końcu osobista żona, z uporem ćwicząca coraz to wyższe i bardziej obrzydliwe dźwięki. No więc w końcu przestałam myśleć o dzieciach i przestałam mu tym tematem głowę zawracać. Więc niech teraz nie mąci, z łaski swojej. Ale on mąci i nie chciał mi pomóc dopiąć walizki spakowanej już na wyjazd do Szczecina. Poradził, żebym wyjęła kilka niepotrzebnych rzeczy, bo na pewno zabrałam całe mnóstwo ciuchów, których nawet nie wyjmę z torby. Sprężyłam się w sobie i dopięłam ten zamek. Mam nadzieję, że mi nie trzaśnie. Jadę dzisiaj, nocnym pociągiem. Odezwę się ze Szczecina. Ściskam serdecznie. Wędrowna Adela. PS – podobno na biegunie, nie wiem, którym, chyba południowym, są pingwiny Adeli. Nie wiem, czy mnie to cieszy, czy nie. Nie chciałabym żyć na żadnym biegunie – śpiew by mi zamarzał w powietrzu. PS 2 – niech panią ten wnuczek nauczy też pisać listy, nie tylko odbierać. Bo majątek pani wyda na telefony, jeśli po każdym moim mejlu będzie pani łapać za komórkę. Buziaczki.
Wiktoria 4 lutego, poniedziałekKoniec świata, wyszłam za mąż... No, nie. Tym razem telefon. Nigdy w życiu nie wyjdę poza te pięć słów!!! Kasia to była. No więc dobrze. Nie będę próbowała już niczego porządkować – a taki miałam zamiar. I zaczynałam z osiemset razy. I zawsze mi coś przeszkadzało. Będę pisać jak leci, a co napiszę, to moje. Chociaż chciałam być systematyczna i zacząć porządnie od opisu ślubu, podczas którego mój nieślubny syn obsikał mojego ślubnego męża. To, że ślubny mąż nie zrezygnował wtedy z nas definitywnie, uznałam za dowód jego niesłychanie szlachetnego charakteru oraz dobrą wróżbę na przyszłość. Katarzyna miała do mnie tym razem konkretny interes, ale najpierw zainteresowała się, dlaczego mam taki zachrypnięty głos. Podejrzewała, że opiłam się zimnego piwa. Piwo! – Nie, Kasiu – powiedziałam gorzko. – Nic z tych rzeczy. Tak sobie warczę czasami. Cieszę się, że cię słyszę, pani profesorowo. – Ja też się cieszę, pani redaktorowo. Jak tam mały Wojtyński? – Kwitnie. Czasem mam wrażenie, że aż nazbyt intensywnie kwitnie. Strasznie aktywny z niego człowieczek. Padam z nóg po prostu. Może dlatego mam taki głos, to głos matki Polki schetanej do utraty tchu. Powiedz mi coś optymistycznego, proszę. – Z przyjemnością. Właśnie po to dzwonię. Jedna moja uczennica będzie śpiewała w waszej operze, chciałabym, żebyś tam poszła i się z nią zaprzyjaźniła. Niech jej się ten Szczecin jakoś ociepli, ona tam nikogo nie ma. Nooooo, Kasia to miewa pomysły. – A jak ja mam to zrobić? Iść do baby i powiedzieć jej, że pani profesor kazała mi się z nią zaprzyjaźnić? A jeśli ona mi się nie spodoba? – Spodoba ci się. Jest bardzo sensowną osobą i ładnie śpiewa. Proszę cię, nie utrudniaj. Trzeba kobiecie pomóc na nowej drodze życia. – To jakaś małolata? Jak ja z nią będę rozmawiała? – Żadna małolata. Starsza od ciebie. Może niewiele, ale starsza. Będzie miała dla ciebie zaproszenie na premierę „Strasznego dworu”, to jakoś niedługo. – W przyszłą sobotę, ale ja się nie wybierałam... – To się wybierz. Weź swojego Tymona i idźcie razem. – Tymona może nie być, w przyszłym tygodniu jedzie do Danii i nie wiem, czy wróci na sobotę. – Mówię, że utrudniasz. Nie poznaję cię. – Może i masz rację, zrobiłam się marudna ostatnio – westchnęłam samokrytycznie. – To chyba przez to cholerne zmęczenie. Mówię ci, Kasiu, teraz jest już lepiej, ale z pierwszego półrocza życia Maćka nie pamiętam nic poza moim ślubem, bo wtedy na trochę zajęła się nim moja siostra... – Ile on ma teraz miesięcy? – Czekaj, niech policzę. On jest z samego końca kwietnia. Maj, czerwiec, lipiec, sierpień... Dziś jest czwarty lutego, dwa trzy, sześć, jak w pysk dał dziewięć miesięcy. Czy może dziesięć? – Dziewięć. Za trzy miesiące będziesz miała roczniaka. – No tak, racja. Widzisz, jak mi mózg wyprało... – Myślałaś o niani? – Myślałam, ale trochę się boję obcej baby w domu. – To się nie bój. Tylko ją przedtem dobrze obejrzyj. Jako dziennikarka znasz się chyba na ludziach, potrafisz odróżnić człowieka przyzwoitego od nieprzyzwoitego? – Ale tu chodzi o moje dziecko! – To tym bardziej, obejrzyj sobie dokładnie te ewentualne kandydatki! A co twój mąż na to? – Mąż na to nic, bo z mężem jeszcze nie rozmawiałam na temat niani... – Ale on cię kocha, jak rozumiem, cały czas? Nie przeszło mu? – Wygląda, jakby mu jeszcze nie przeszło. No coś ty, Kasiu, przecież to nawet nie półtora roku jak się znamy! Ja go wciąż jeszcze nie odkryłam do końca! – Uważaj z tym odkrywaniem, tak do końca nie można, bo jeszcze ci się mąż przeziębi. A o niani z nim pogadaj. Czekaj, ktoś dzwoni domofonem na dole, to będzie jeden taki mój uczeń, bas, głos ma świetny, tylko strasznie głupi z niego facet, nie wiem, czy uda mi się go nauczyć czegokolwiek. Ale się staram, bo mi płaci regularnie. No, już jest przy drzwiach, to trzymaj się, kochanie i pamiętaj o mojej uczennicy! – Jak ona się nazywa? – wrzasnęłam jeszcze pospiesznie. – Adela Brzostowska. Dzień dobry, panie Adamie... W telefonie brzęknęło. Rozśmieszona odłożyłam słuchawkę. Z Katarzyną Latour przyjaźnimy się serdecznie od dawna, aczkolwiek dzieli nas mniej więcej trzydzieści lat – na jej korzyść. Chociaż to właściwie moja korzyść, bo jestem młodsza. Poznałyśmy się z dziesięć lat temu, na festiwalu w Kamieniu Pomorskim, na którym Katarzyna śpiewała przepiękne ballady starofrancuskie, a ja akurat robiłam o tym festiwalu reportaż. Przyjaźń zakwitła od pierwszego wejrzenia, ponieważ udało nam się dogadać wspólnej miłości do jednego barytona. To znaczy Andrzeja Hiolskiego, pamięci doprawdy nieodżałowanej. Uczyłam się na nim słuchania muzyki. Bo ja muzykę lubię i nawet sporo symfonii
umiem na pamięć, ale tak naprawdę się na niej nie znam. Często mnie złościło, że czegoś nie wiem. Od chwili poznania Kasi miałam sprawę ułatwioną, bo kiedy mi się coś podobało albo nie, a nie wiedziałam, dlaczego tak jest – dzwoniłam po prostu do niej i pytałam: dlaczego? Katarzyna najpierw wybuchała śmiechem, a potem tłumaczyła, co i jak. Po dziesięciu latach znajomości mój stan wiedzy muzycznej znacznie się podniósł. Obecnie znajduje się gdzieś w górnej strefie stanów średnich, a może nawet w dolnej strefie stanów wysokich. Jak na osobę pozbawioną jakiegokolwiek systematycznego wykształcenia w tej dziedzinie uważam to za wcale niezłe osiągnięcie. Jestem Kasi za to wdzięczna, a poza tym po prostu szalenie ją lubię, ale to, czego teraz ode mnie zażądała, wykracza poza ramy zdrowego rozsądku. Cóż – taka jest Kasia. Spędza swoich znajomych do kupy. Kiedyś mi powiedziała: my, porządni ludzie, powinniśmy trzymać się razem. Dobrze. Mogę spróbować. Przez miłość do Kasi i Muzyki. Tylko jak ja mam to zrobić? Przede wszystkim – nie mam czasu! W sposób tragiczny nie mam czasu! Może naprawdę warto pomyśleć o niani? A gdyby udało się złapać jakąś NAPRAWDĘ sensowną osobę... może wróciłabym do pracy? To znaczy pomyślałabym o powrocie do pracy... Trochę się w tej pracy udzielałam cały czas, głównie jednak przez telefon, kiedy dzwonił do mnie Roch Solski z kłopotami przy realizacji naszego wspólnego morskiego cyklu. Ale Roch się ostatnio bardzo wyrobił i świetnie sobie radzi sam. Czyżby naprawdę nie było na świecie ludzi niezastąpionych? Nie, nie. Są takowi. Na przykład mój osobisty rybak bliskomorski. Albo te parę kilo człowieczka, które właśnie śpi słodko w pokoju obok... Cholera. Już nie śpi. Udałam się na interwencję. Maciej Wojtyński, mój syn (ale Tymon dał mu nazwisko i postanowiliśmy twardo trzymać się wersji, że jest nasz wspólny) leżał w swoim łóżeczku rozkopany i wrzeszczał. Zamknął się natychmiast, kiedy zobaczył nad sobą mamusię. To, że miała obłęd w oczach, nie przeszkadzało mu w najmniejszym stopniu. Rozpromienił się i powiedział coś w obcym języku. – No i co, synku barbarzynku – zapytałam zrezygnowana. – Skupiłeś się? Powąchałam powietrze w pokoju, ale nie śmierdziało. – O, nie zgadłam? No to się zlałeś. – Bla, bla – powiedział syn uprzejmie. Ostrożnie sprawdziłam zawartość pampersa. Nic w nim nie było. – No to czego się drzesz, ciapku? Ciapek wyciągnął łapy w górę. Wzięłam go na ręce, co zaowocowało natychmiastowym atakiem gadulstwa połączonym z wydawaniem radosnych okrzyków i przytulaniem się do kochanej mamusi. Takimi numerami zawsze mnie rozbraja. – Lubisz mamę, cwaniaczku kieszonkowy? No dobrze, z wzajemnością. A może byś coś przekąsił? Maciek znowu powiedział coś od rzeczy, więc poszłam z nim do kuchni. Zaproponowałam mu kilka wariantów niemowlęcego jedzenia (własną piersią przestałam go karmić jakiś czas temu, nabawiwszy się niesympatycznej infekcji, którą trzeba było zwalczać antybiotykami), ale Maciek nie był zainteresowany przekąszaniem czegokolwiek. Po prostu nie chciało mu się spać i był w nastroju towarzyskim. Przewalając się z nim po dywanie wśród różnych piłeczek, misiów, gryzaczków, grzechotek i tym podobnego badziewia, zastanawiałam się, czy na pewno podjęliśmy z Tymonem słuszną decyzję, pozostawiając odłogiem moje dotychczasowe, wygodne, choć małe mieszkanko na Pogodnie i przeprowadzając się tak daleko od rodziny, która może by teraz przyszła pobawić się z wnusiem, siostrzeńcem, kuzynkiem!!! Niestety, rodzina jest daleko. Stosunkowo blisko jest Lalka Manowska, zwana czasem przez przyjaciół Lalką Wiązowską (trochę na wyrost, od nazwiska jej aktualnego amanta, w którego wpadła jak śliwka w kompot) – moja przyjaciółka i koleżanka z pracy, ale przecież Lalka bawić mi dziecięcia nie będzie, nawet jeśli mieszka dwieście metrów od nas... Nawiasem mówiąc, mało brakowało, a zamieszkalibyśmy w koszmarnej willi na Gumieńcach, na szczęście Tymon zmienił decyzję („tylko krowa nie zmienia poglądów, moja droga”) i zrezygnował z niej na rzecz domku w Podjuchach, na tej samej górce, na której mieszkała już Lalka ze swoim gburem. Willa na Gumieńcach, aczkolwiek bardzo wygodna i dość przestronna, była też paskudnie nowobogacka. Szalony architekt nie żałował sobie ozdóbek, kolumienek, mansardek, lukarn i wieżyczek. Ciekawe, czy to fantazja projektanta, czy niepohamowana inwencja właścicieli zaowocowała taką obfitością tych wszystkich wyprztyków.
Z właścicielami Tymon był już właściwie po słowie i prawie, prawie dał im zaliczkę – na szczęście Lalka przybiegła z wiadomością, że na górce z widokiem na Szczecin, w przepięknej poniemieckiej willi, oczywiście nadgryzionej mocno zębem czasu, ale przepięknej, że też konserwator zabytków nie położył na niej jeszcze łapy, ale pewnie konserwator nie ma pieniędzy!... no więc w tej mianowicie, przepięknej willi, należącej do miasta, zeszła ze starości ostatnia mieszkanka, która przez dwadzieścia lat zatruwała życie urzędnikom, odmawiając opuszczenia domostwa i przeniesienia się do jakiegoś bardziej proporcjonalnego dla jednej osoby lokum. Babcia była pieniaczka, uwielbiała awantury i namiętnie angażowała w nie środki masowego przekazu ze szczególnym uwzględnieniem telewizji. Podobno kolejne pokolenia naiwnych młodych redaktorek pochylały się z troską nad losem biednej starowinki, która natychmiast po ich wyjściu chichotała szatańsko i zacierała wyschłe rączki. Teraz miasto odetchnęło z ulgą i chce jak najszybciej pozbyć się ruinki, nadającej się tylko do wyburzenia. Tak twierdzą urzędnicy, do wyburzenia, ale to bzdura oczywista – jej, Eulalii ukochany gbur, który jest wprawdzie inżynierem budownictwa wodnego, nie lądowego, ale zawsze inżynierem, i budownictwa – otóż gbur, czyli Janusz twierdzi, że willa wymaga tylko porządnego remontu. A jak się już ten remont przeprowadzi, to wszystkie nowobogackie chatki-parchatki na ulicy Siedmiu Złodziei mogą się schować. Co mi się u Tymona od początku podobało, to umiejętność szybkiego myślenia i podejmowania decyzji. Obejrzeliśmy tę poniemiecką willę, na jej widok natychmiast ruszyła mi wyobraźnia i oczami duszy zobaczyłam mały, ale za to bardzo przytulny, raj. Tymon odwiedził więc urząd, potem dwa czy trzy dni siedział z kalkulatorem w ręce i liczył, w końcu złożył oświadczenie, iż Janusz Wiązowski miał rację. Koszty nabycia i remontu starego domu w Podjuchach zrównają się mniej więcej z kosztami nabycia nowego domu na Gumieńcach. Jemu jest wszystko jedno, na co wyda forsę uzyskaną ze sprzedaży swojego dotychczasowego domu w Świnoujściu, a tej forsy starczy akurat na jeden z obiektów, które nam przypadek pod nos podetkał. Niech więc ja wybieram, bo jemu jest ganc pomada gdzie, byle ze mną. Wzruszył mnie tą deklaracją. Nie namyślałam się ani sekundy. W miesiąc później na górce w Podjuchach szalał remont kapitalny. Nieoceniony Janusz podesłał ekipę fachowców, którzy postanowili chyba ustanowić rekord Guinnessa w szybkości pracy. W rezultacie późną jesienią zeszłego roku wprowadziliśmy się do pachnącego świeżym tynkiem domostwa. Och, jak pięknie pachną świeże tynki! Na razie są to tynki wewnątrz, elewacja jak straszyła, tak straszy, bo nie zdążyliśmy jej doprowadzić do świetności przed zimą, wiosną genialni remontowcy zjawią się ponownie i zrobią swoje. Od bliźniaka, w którym mieszkają Eulalia i Janusz (każde w swojej połówce, przynajmniej teoretycznie), dzielą nas dwie posesje, dosyć często więc Lala wpadała do nas, a właściwie do mnie, przynosząc najświeższe ploty i wieści telewizyjne. Uziemiona w domu przez Maćka, łaknęłam tych wieści jak kania dżdżu. Wpadali też czasem inni koledzy, ale to już dość fanaberyjnie, czego wcale nie miałam im za złe, ostatecznie sama dobrze wiem, jak wygląda praca w telewizji. Do swoich nowych obowiązków pani domu i matki rozwojowego rodu podeszłam nawet dość entuzjastycznie. Tymon jako mąż sprawdzał się znakomicie, jako kochaś jeszcze lepiej, aczkolwiek nie mieliśmy dotąd wiele czasu na amory. Motywacja mi kwitła jak ta róża czerwona. Do urządzania nowego gniazdka w starym domku przystąpiłam wręcz z szałem, Tymon robił, co mógł, pomagała też kochana rodzina w osobach – oczywiście – matki oraz siostry z mężem ortopedą i synem maturzystą, obiecującym radiowcem. Tylko ojciec wciąż nie mógł mi wybaczyć pewnych zdań, jakie między nami padły, i zachował chłodny dystans, mimo że wyrodna córka złapała ostatecznie męża i ojca dla nieślubnego dziecięcia. Nasz domek jest niewielki, ale dziwnie przestronny w środku, z inteligentnym rozkładem pomieszczeń i fajnymi oknami we wnękach na podestach schodów (mamy piętro i strych!). Otaczają go resztki starego ogrodu – nabyłam już kilka książek z dziedziny ogrodnictwa amatorskiego i zamierzam sadzić róże, lilie i stokrotki. Oraz inne romantyczne kwiatki. Oczywiście, jak już będę miała czas, bo na razie nie mam. No i jak nadejdzie sezon na ogrodnictwo przydomowe, bo teraz to w moim podręczniku każą myć stare doniczki. Nie mam starych doniczek, więc daję sobie spokój z pracami, nawet jeszcze niczego nie planuję konkretnie, tylko rozmyślam o wonnych kwiatkach – zwłaszcza przy przewijaniu Maćka. Dach naszego domostwa ozdabiają trzy śmieszne wieżyczki, dwie mniejsze i jedna większa – z racji tych wieżyczek rodzina ochrzciła dom mianem pałacyku. Pałacyk. Proszę. Poczułam się niemal jak królowa Wiktoria w pałacu Buckingham, czy może Balmoral, diabli wiedzą, gdzie też ona właściwie mieszkała. Kiedy jednak wszystkie meble stanęły już na swoich miejscach, wszystkie firanki zostały artystycznie zamotane na właściwych oknach, a mnie udało się opanować instrukcje obsługi wszystkich nowych urządzeń domowych – rodzina oddaliła się na swoje Pogodno i królowa dość szybko zaczęła podejrzewać, że jakaś złośliwa wróżka użyła swojej cholernej różdżki i zmieniła ją w cholerną niewolnicę! Oczywiście, Tymon, zakochany książę małżonek, pył strzepywał spod mych stóp i odgadywał życzenia, zanim zdążyłam je wypowiedzieć. Niestety, musiał zarabiać na życie nowej rodziny, a ponieważ swój rybacki biznes miał
nadal nad morzem, znikał prawie codziennie na długie godziny – bez szans, że na przykład wpadnie znienacka w samo południe na obiadzik. Albo że nie będzie potwornie zmęczony wieczorem– Jeszcze kilka miesięcy, Wikuś – mówił, całując swoją równie zmęczoną żonę, kiedy już udało nam się spacyfikować nadaktywnego Maciusia i zalec w błękitnej, satynowej pościeli w delikatne liście i bukieciki kwiatów (kupiłam taką, bo wydała mi się szalenie romantyczna i uznałam, że jako taka doskonale wpłynie na uczucia małżeńskie). – Jeszcze trochę i wyrównam tamte straty. Góra pół roku i będziemy mogli odetchnąć. Wytrzymasz? – Wytrzymam – mruczałam i wtulałam się w niego, zasypiając w okamgnieniu; przeważnie nie na długo, albowiem Maciuś lubił nocne występy. Wprawdzie Tymon zrywał się natychmiast i był gotów lecieć na ratunek, ale mnie coś w środku mówiło, że ręka matki to ręka matki... w efekcie oboje byliśmy niewyspani chronicznie. Nie da się ukryć, że cierpiało na tym nasze życie erotyczne, którego intensywności daleko było do poziomu, jaki sobie wymarzyliśmy przed kilkoma miesiącami, kiedy to ciąża i moje podupadłe wskutek intensywnej pracy zdrowie wymuszało na nas daleko idącą wstrzemięźliwość. W tej materii też obiecywaliśmy sobie wyrównanie strat. Kiedy to ostatnio on mówił o pół roku? Jakieś dwa miesiące temu. To znaczy, że mniej więcej w czerwcu zaczniemy znowu żyć jak ludzie. To znaczy nie znowu, bo jeszcze nie pożyliśmy jak ludzie. Och, niech się wreszcie do tego dorwiemy!!! Z tą nianią to doskonały pomysł. Niania i jednocześnie ktoś w rodzaju pomocy domowej. Jak tylko Tymon wróci, trzeba go będzie spytać, co on na to. I czy mamy na to pieniądze? Boże, ile trzeba takiej niani zapłacić? I skąd ją wziąć? I jaki powinna mieć zakres obowiązków? I skąd się wie, że to osoba godna zaufania? Nigdy nie zatrudniałam służby domowej! Przeciwnie, czasem miałam ochotę sama się wynająć do sprzątania mieszkań, żeby zarobić na luksus pracy w telewizji publicznej. Najważniejsze podobno są referencje i to referencje od znajomych osób! – Posiedź chwilę sam na tym kocyku, Maciusiu – powiedziałam stanowczo do synka, figlującego z żółtym słoniem o łagodnym i nieco głupawym uśmiechu. – Zaraz do ciebie wrócę. Zostawiłam otwarte drzwi między pokojami i popędziłam do komputera. Włączyłam pocztę i napisałam krótki, ale dramatyczny list do telewizyjnych informatyków: Panowie! W was jedyny ratunek dla mnie i mojego zdrowia psychicznego oraz fizycznego!!! Błagam, wrzućcie tę wiadomość do poczty wszystkim w naszym ośrodku! Bo jak mnie szlag trafi, będziecie mnie mieli na sumieniu!!! W załączniku zamieściłam równie krótkie ogłoszenie: „Niania potrzebna od zaraz. Jeśli ktoś z PT Koleżeństwa wie coś o osobie, której można powierzyć własne dziecko, błagam o wiadomość na mój domowy adres mejlowy, względnie na komórkę” – podałam oba namiary. Kliknęłam myszką i zdążyłam wrócić na kocyk, zanim Maciek doszedł do wniosku, że jest raczej niezadowolony z mojej nieobecności. Zastanawiałam się, jak dyplomatycznie zawiadomić Tymona o moim pomyśle, ale na szczęście przypomniała mi się jego deklaracja na temat męskiej prostoty. Kiedy więc zjawił się wczesnym wieczorem, dałam mu żurku (jego ulubiona zupa), gulaszu z kaszą, a przy deserze złożonym z wyjątkowo dobrej gorgonzoli i niezłego merlota, zagadnęłam go o sprawę zasadniczą. – Bardzo dobry pomysł – powiedział po prostu. – Sam miałem zamiar zaproponować ci coś w tym rodzaju, tylko jeszcze mi się nie sprecyzowało, co to ma właściwie być. Niania, panna służąca, ciotka rezydentka... – No coś ty! Masz w rodzinie ciotkę rezydentkę? – Chyba nie, ale można by poszukać. Bo wiesz co, ja się chyba stęskniłem za tobą... – Jak to: stęskniłeś? Przecież ostatnio nie wyjeżdżałeś nigdzie na długo! – Eeee, mnie nie o to chodzi. Z przyjemnością domyśliłam się, o co mu chodzi, zwłaszcza, że poniechał gorgonzoli i pociągnął mnie na kanapę. Poprzytulaliśmy się trochę i zaczęliśmy rozpatrywać możliwość wspólnej ekscytującej kąpieli. Warunki do takowej mamy, bo Tymon zażyczył sobie wannę wielkości jeziora Mamry, z różnymi chytrymi zabaweczkami do lania wody. Opcja jednak padła, bowiem któreś z nas musiało przecież być na podorędziu, w razie gdyby się Maciek rozwrzeszczał. A zrobiłby to na bank w najbardziej podniecającym momencie tego kąpielowego tetatetu małżeńskiego. Na takie figle-migle trzeba będzie poczekać. Stanęło na tym, że kąpiemy się indywidualnie i szybciutko wskakujemy do łóżka... a z sypialni do dziecięcego łóżeczka będzie nam bliżej, no i szum wody niczego nie zagłuszy... Jeżeli ktoś myśli, że Maciuś nie wydarł się w najmniej odpowiednim momencie, TO SIĘ MYLI.
Kaszka dla dzieci na odchudzanie
Chałwa indeks glikemiczny
Zupa ziemniaczana ze śmietaną kcal
Sum wartości odżywcze
Ile kalorii ma solanka
Wersja do druku
Wiktoria 4 lutego, poniedziałekKoniec świata, wyszłam za mąż... No, nie. Tym razem telefon. Nigdy w życiu nie wyjdę poza te pięć słów!!! Kasia to była. No więc dobrze. Nie będę próbowała już niczego porządkować – a taki miałam zamiar. I zaczynałam z osiemset razy. I zawsze mi coś przeszkadzało. Będę pisać jak leci, a co napiszę, to moje. Chociaż chciałam być systematyczna i zacząć porządnie od opisu ślubu, podczas którego mój nieślubny syn obsikał mojego ślubnego męża. To, że ślubny mąż nie zrezygnował wtedy z nas definitywnie, uznałam za dowód jego niesłychanie szlachetnego charakteru oraz dobrą wróżbę na przyszłość. Katarzyna miała do mnie tym razem konkretny interes, ale najpierw zainteresowała się, dlaczego mam taki zachrypnięty głos. Podejrzewała, że opiłam się zimnego piwa. Piwo! – Nie, Kasiu – powiedziałam gorzko. – Nic z tych rzeczy. Tak sobie warczę czasami. Cieszę się, że cię słyszę, pani profesorowo. – Ja też się cieszę, pani redaktorowo. Jak tam mały Wojtyński? – Kwitnie. Czasem mam wrażenie, że aż nazbyt intensywnie kwitnie. Strasznie aktywny z niego człowieczek. Padam z nóg po prostu. Może dlatego mam taki głos, to głos matki Polki schetanej do utraty tchu. Powiedz mi coś optymistycznego, proszę. – Z przyjemnością. Właśnie po to dzwonię. Jedna moja uczennica będzie śpiewała w waszej operze, chciałabym, żebyś tam poszła i się z nią zaprzyjaźniła. Niech jej się ten Szczecin jakoś ociepli, ona tam nikogo nie ma. Nooooo, Kasia to miewa pomysły. – A jak ja mam to zrobić? Iść do baby i powiedzieć jej, że pani profesor kazała mi się z nią zaprzyjaźnić? A jeśli ona mi się nie spodoba? – Spodoba ci się. Jest bardzo sensowną osobą i ładnie śpiewa. Proszę cię, nie utrudniaj. Trzeba kobiecie pomóc na nowej drodze życia. – To jakaś małolata? Jak ja z nią będę rozmawiała? – Żadna małolata. Starsza od ciebie. Może niewiele, ale starsza. Będzie miała dla ciebie zaproszenie na premierę „Strasznego dworu”, to jakoś niedługo. – W przyszłą sobotę, ale ja się nie wybierałam... – To się wybierz. Weź swojego Tymona i idźcie razem. – Tymona może nie być, w przyszłym tygodniu jedzie do Danii i nie wiem, czy wróci na sobotę. – Mówię, że utrudniasz. Nie poznaję cię. – Może i masz rację, zrobiłam się marudna ostatnio – westchnęłam samokrytycznie. – To chyba przez to cholerne zmęczenie. Mówię ci, Kasiu, teraz jest już lepiej, ale z pierwszego półrocza życia Maćka nie pamiętam nic poza moim ślubem, bo wtedy na trochę zajęła się nim moja siostra... – Ile on ma teraz miesięcy? – Czekaj, niech policzę. On jest z samego końca kwietnia. Maj, czerwiec, lipiec, sierpień... Dziś jest czwarty lutego, dwa trzy, sześć, jak w pysk dał dziewięć miesięcy. Czy może dziesięć? – Dziewięć. Za trzy miesiące będziesz miała roczniaka. – No tak, racja. Widzisz, jak mi mózg wyprało... – Myślałaś o niani? – Myślałam, ale trochę się boję obcej baby w domu. – To się nie bój. Tylko ją przedtem dobrze obejrzyj. Jako dziennikarka znasz się chyba na ludziach, potrafisz odróżnić człowieka przyzwoitego od nieprzyzwoitego? – Ale tu chodzi o moje dziecko! – To tym bardziej, obejrzyj sobie dokładnie te ewentualne kandydatki! A co twój mąż na to? – Mąż na to nic, bo z mężem jeszcze nie rozmawiałam na temat niani... – Ale on cię kocha, jak rozumiem, cały czas? Nie przeszło mu? – Wygląda, jakby mu jeszcze nie przeszło. No coś ty, Kasiu, przecież to nawet nie półtora roku jak się znamy! Ja go wciąż jeszcze nie odkryłam do końca! – Uważaj z tym odkrywaniem, tak do końca nie można, bo jeszcze ci się mąż przeziębi. A o niani z nim pogadaj. Czekaj, ktoś dzwoni domofonem na dole, to będzie jeden taki mój uczeń, bas, głos ma świetny, tylko strasznie głupi z niego facet, nie wiem, czy uda mi się go nauczyć czegokolwiek. Ale się staram, bo mi płaci regularnie. No, już jest przy drzwiach, to trzymaj się, kochanie i pamiętaj o mojej uczennicy! – Jak ona się nazywa? – wrzasnęłam jeszcze pospiesznie. – Adela Brzostowska. Dzień dobry, panie Adamie... W telefonie brzęknęło. Rozśmieszona odłożyłam słuchawkę. Z Katarzyną Latour przyjaźnimy się serdecznie od dawna, aczkolwiek dzieli nas mniej więcej trzydzieści lat – na jej korzyść. Chociaż to właściwie moja korzyść, bo jestem młodsza. Poznałyśmy się z dziesięć lat temu, na festiwalu w Kamieniu Pomorskim, na którym Katarzyna śpiewała przepiękne ballady starofrancuskie, a ja akurat robiłam o tym festiwalu reportaż. Przyjaźń zakwitła od pierwszego wejrzenia, ponieważ udało nam się dogadać wspólnej miłości do jednego barytona. To znaczy Andrzeja Hiolskiego, pamięci doprawdy nieodżałowanej. Uczyłam się na nim słuchania muzyki. Bo ja muzykę lubię i nawet sporo symfonii
umiem na pamięć, ale tak naprawdę się na niej nie znam. Często mnie złościło, że czegoś nie wiem. Od chwili poznania Kasi miałam sprawę ułatwioną, bo kiedy mi się coś podobało albo nie, a nie wiedziałam, dlaczego tak jest – dzwoniłam po prostu do niej i pytałam: dlaczego? Katarzyna najpierw wybuchała śmiechem, a potem tłumaczyła, co i jak. Po dziesięciu latach znajomości mój stan wiedzy muzycznej znacznie się podniósł. Obecnie znajduje się gdzieś w górnej strefie stanów średnich, a może nawet w dolnej strefie stanów wysokich. Jak na osobę pozbawioną jakiegokolwiek systematycznego wykształcenia w tej dziedzinie uważam to za wcale niezłe osiągnięcie. Jestem Kasi za to wdzięczna, a poza tym po prostu szalenie ją lubię, ale to, czego teraz ode mnie zażądała, wykracza poza ramy zdrowego rozsądku. Cóż – taka jest Kasia. Spędza swoich znajomych do kupy. Kiedyś mi powiedziała: my, porządni ludzie, powinniśmy trzymać się razem. Dobrze. Mogę spróbować. Przez miłość do Kasi i Muzyki. Tylko jak ja mam to zrobić? Przede wszystkim – nie mam czasu! W sposób tragiczny nie mam czasu! Może naprawdę warto pomyśleć o niani? A gdyby udało się złapać jakąś NAPRAWDĘ sensowną osobę... może wróciłabym do pracy? To znaczy pomyślałabym o powrocie do pracy... Trochę się w tej pracy udzielałam cały czas, głównie jednak przez telefon, kiedy dzwonił do mnie Roch Solski z kłopotami przy realizacji naszego wspólnego morskiego cyklu. Ale Roch się ostatnio bardzo wyrobił i świetnie sobie radzi sam. Czyżby naprawdę nie było na świecie ludzi niezastąpionych? Nie, nie. Są takowi. Na przykład mój osobisty rybak bliskomorski. Albo te parę kilo człowieczka, które właśnie śpi słodko w pokoju obok... Cholera. Już nie śpi. Udałam się na interwencję. Maciej Wojtyński, mój syn (ale Tymon dał mu nazwisko i postanowiliśmy twardo trzymać się wersji, że jest nasz wspólny) leżał w swoim łóżeczku rozkopany i wrzeszczał. Zamknął się natychmiast, kiedy zobaczył nad sobą mamusię. To, że miała obłęd w oczach, nie przeszkadzało mu w najmniejszym stopniu. Rozpromienił się i powiedział coś w obcym języku. – No i co, synku barbarzynku – zapytałam zrezygnowana. – Skupiłeś się? Powąchałam powietrze w pokoju, ale nie śmierdziało. – O, nie zgadłam? No to się zlałeś. – Bla, bla – powiedział syn uprzejmie. Ostrożnie sprawdziłam zawartość pampersa. Nic w nim nie było. – No to czego się drzesz, ciapku? Ciapek wyciągnął łapy w górę. Wzięłam go na ręce, co zaowocowało natychmiastowym atakiem gadulstwa połączonym z wydawaniem radosnych okrzyków i przytulaniem się do kochanej mamusi. Takimi numerami zawsze mnie rozbraja. – Lubisz mamę, cwaniaczku kieszonkowy? No dobrze, z wzajemnością. A może byś coś przekąsił? Maciek znowu powiedział coś od rzeczy, więc poszłam z nim do kuchni. Zaproponowałam mu kilka wariantów niemowlęcego jedzenia (własną piersią przestałam go karmić jakiś czas temu, nabawiwszy się niesympatycznej infekcji, którą trzeba było zwalczać antybiotykami), ale Maciek nie był zainteresowany przekąszaniem czegokolwiek. Po prostu nie chciało mu się spać i był w nastroju towarzyskim. Przewalając się z nim po dywanie wśród różnych piłeczek, misiów, gryzaczków, grzechotek i tym podobnego badziewia, zastanawiałam się, czy na pewno podjęliśmy z Tymonem słuszną decyzję, pozostawiając odłogiem moje dotychczasowe, wygodne, choć małe mieszkanko na Pogodnie i przeprowadzając się tak daleko od rodziny, która może by teraz przyszła pobawić się z wnusiem, siostrzeńcem, kuzynkiem!!! Niestety, rodzina jest daleko. Stosunkowo blisko jest Lalka Manowska, zwana czasem przez przyjaciół Lalką Wiązowską (trochę na wyrost, od nazwiska jej aktualnego amanta, w którego wpadła jak śliwka w kompot) – moja przyjaciółka i koleżanka z pracy, ale przecież Lalka bawić mi dziecięcia nie będzie, nawet jeśli mieszka dwieście metrów od nas... Nawiasem mówiąc, mało brakowało, a zamieszkalibyśmy w koszmarnej willi na Gumieńcach, na szczęście Tymon zmienił decyzję („tylko krowa nie zmienia poglądów, moja droga”) i zrezygnował z niej na rzecz domku w Podjuchach, na tej samej górce, na której mieszkała już Lalka ze swoim gburem. Willa na Gumieńcach, aczkolwiek bardzo wygodna i dość przestronna, była też paskudnie nowobogacka. Szalony architekt nie żałował sobie ozdóbek, kolumienek, mansardek, lukarn i wieżyczek. Ciekawe, czy to fantazja projektanta, czy niepohamowana inwencja właścicieli zaowocowała taką obfitością tych wszystkich wyprztyków.
Z właścicielami Tymon był już właściwie po słowie i prawie, prawie dał im zaliczkę – na szczęście Lalka przybiegła z wiadomością, że na górce z widokiem na Szczecin, w przepięknej poniemieckiej willi, oczywiście nadgryzionej mocno zębem czasu, ale przepięknej, że też konserwator zabytków nie położył na niej jeszcze łapy, ale pewnie konserwator nie ma pieniędzy!... no więc w tej mianowicie, przepięknej willi, należącej do miasta, zeszła ze starości ostatnia mieszkanka, która przez dwadzieścia lat zatruwała życie urzędnikom, odmawiając opuszczenia domostwa i przeniesienia się do jakiegoś bardziej proporcjonalnego dla jednej osoby lokum. Babcia była pieniaczka, uwielbiała awantury i namiętnie angażowała w nie środki masowego przekazu ze szczególnym uwzględnieniem telewizji. Podobno kolejne pokolenia naiwnych młodych redaktorek pochylały się z troską nad losem biednej starowinki, która natychmiast po ich wyjściu chichotała szatańsko i zacierała wyschłe rączki. Teraz miasto odetchnęło z ulgą i chce jak najszybciej pozbyć się ruinki, nadającej się tylko do wyburzenia. Tak twierdzą urzędnicy, do wyburzenia, ale to bzdura oczywista – jej, Eulalii ukochany gbur, który jest wprawdzie inżynierem budownictwa wodnego, nie lądowego, ale zawsze inżynierem, i budownictwa – otóż gbur, czyli Janusz twierdzi, że willa wymaga tylko porządnego remontu. A jak się już ten remont przeprowadzi, to wszystkie nowobogackie chatki-parchatki na ulicy Siedmiu Złodziei mogą się schować. Co mi się u Tymona od początku podobało, to umiejętność szybkiego myślenia i podejmowania decyzji. Obejrzeliśmy tę poniemiecką willę, na jej widok natychmiast ruszyła mi wyobraźnia i oczami duszy zobaczyłam mały, ale za to bardzo przytulny, raj. Tymon odwiedził więc urząd, potem dwa czy trzy dni siedział z kalkulatorem w ręce i liczył, w końcu złożył oświadczenie, iż Janusz Wiązowski miał rację. Koszty nabycia i remontu starego domu w Podjuchach zrównają się mniej więcej z kosztami nabycia nowego domu na Gumieńcach. Jemu jest wszystko jedno, na co wyda forsę uzyskaną ze sprzedaży swojego dotychczasowego domu w Świnoujściu, a tej forsy starczy akurat na jeden z obiektów, które nam przypadek pod nos podetkał. Niech więc ja wybieram, bo jemu jest ganc pomada gdzie, byle ze mną. Wzruszył mnie tą deklaracją. Nie namyślałam się ani sekundy. W miesiąc później na górce w Podjuchach szalał remont kapitalny. Nieoceniony Janusz podesłał ekipę fachowców, którzy postanowili chyba ustanowić rekord Guinnessa w szybkości pracy. W rezultacie późną jesienią zeszłego roku wprowadziliśmy się do pachnącego świeżym tynkiem domostwa. Och, jak pięknie pachną świeże tynki! Na razie są to tynki wewnątrz, elewacja jak straszyła, tak straszy, bo nie zdążyliśmy jej doprowadzić do świetności przed zimą, wiosną genialni remontowcy zjawią się ponownie i zrobią swoje. Od bliźniaka, w którym mieszkają Eulalia i Janusz (każde w swojej połówce, przynajmniej teoretycznie), dzielą nas dwie posesje, dosyć często więc Lala wpadała do nas, a właściwie do mnie, przynosząc najświeższe ploty i wieści telewizyjne. Uziemiona w domu przez Maćka, łaknęłam tych wieści jak kania dżdżu. Wpadali też czasem inni koledzy, ale to już dość fanaberyjnie, czego wcale nie miałam im za złe, ostatecznie sama dobrze wiem, jak wygląda praca w telewizji. Do swoich nowych obowiązków pani domu i matki rozwojowego rodu podeszłam nawet dość entuzjastycznie. Tymon jako mąż sprawdzał się znakomicie, jako kochaś jeszcze lepiej, aczkolwiek nie mieliśmy dotąd wiele czasu na amory. Motywacja mi kwitła jak ta róża czerwona. Do urządzania nowego gniazdka w starym domku przystąpiłam wręcz z szałem, Tymon robił, co mógł, pomagała też kochana rodzina w osobach – oczywiście – matki oraz siostry z mężem ortopedą i synem maturzystą, obiecującym radiowcem. Tylko ojciec wciąż nie mógł mi wybaczyć pewnych zdań, jakie między nami padły, i zachował chłodny dystans, mimo że wyrodna córka złapała ostatecznie męża i ojca dla nieślubnego dziecięcia. Nasz domek jest niewielki, ale dziwnie przestronny w środku, z inteligentnym rozkładem pomieszczeń i fajnymi oknami we wnękach na podestach schodów (mamy piętro i strych!). Otaczają go resztki starego ogrodu – nabyłam już kilka książek z dziedziny ogrodnictwa amatorskiego i zamierzam sadzić róże, lilie i stokrotki. Oraz inne romantyczne kwiatki. Oczywiście, jak już będę miała czas, bo na razie nie mam. No i jak nadejdzie sezon na ogrodnictwo przydomowe, bo teraz to w moim podręczniku każą myć stare doniczki. Nie mam starych doniczek, więc daję sobie spokój z pracami, nawet jeszcze niczego nie planuję konkretnie, tylko rozmyślam o wonnych kwiatkach – zwłaszcza przy przewijaniu Maćka. Dach naszego domostwa ozdabiają trzy śmieszne wieżyczki, dwie mniejsze i jedna większa – z racji tych wieżyczek rodzina ochrzciła dom mianem pałacyku. Pałacyk. Proszę. Poczułam się niemal jak królowa Wiktoria w pałacu Buckingham, czy może Balmoral, diabli wiedzą, gdzie też ona właściwie mieszkała. Kiedy jednak wszystkie meble stanęły już na swoich miejscach, wszystkie firanki zostały artystycznie zamotane na właściwych oknach, a mnie udało się opanować instrukcje obsługi wszystkich nowych urządzeń domowych – rodzina oddaliła się na swoje Pogodno i królowa dość szybko zaczęła podejrzewać, że jakaś złośliwa wróżka użyła swojej cholernej różdżki i zmieniła ją w cholerną niewolnicę! Oczywiście, Tymon, zakochany książę małżonek, pył strzepywał spod mych stóp i odgadywał życzenia, zanim zdążyłam je wypowiedzieć. Niestety, musiał zarabiać na życie nowej rodziny, a ponieważ swój rybacki biznes miał
nadal nad morzem, znikał prawie codziennie na długie godziny – bez szans, że na przykład wpadnie znienacka w samo południe na obiadzik. Albo że nie będzie potwornie zmęczony wieczorem– Jeszcze kilka miesięcy, Wikuś – mówił, całując swoją równie zmęczoną żonę, kiedy już udało nam się spacyfikować nadaktywnego Maciusia i zalec w błękitnej, satynowej pościeli w delikatne liście i bukieciki kwiatów (kupiłam taką, bo wydała mi się szalenie romantyczna i uznałam, że jako taka doskonale wpłynie na uczucia małżeńskie). – Jeszcze trochę i wyrównam tamte straty. Góra pół roku i będziemy mogli odetchnąć. Wytrzymasz? – Wytrzymam – mruczałam i wtulałam się w niego, zasypiając w okamgnieniu; przeważnie nie na długo, albowiem Maciuś lubił nocne występy. Wprawdzie Tymon zrywał się natychmiast i był gotów lecieć na ratunek, ale mnie coś w środku mówiło, że ręka matki to ręka matki... w efekcie oboje byliśmy niewyspani chronicznie. Nie da się ukryć, że cierpiało na tym nasze życie erotyczne, którego intensywności daleko było do poziomu, jaki sobie wymarzyliśmy przed kilkoma miesiącami, kiedy to ciąża i moje podupadłe wskutek intensywnej pracy zdrowie wymuszało na nas daleko idącą wstrzemięźliwość. W tej materii też obiecywaliśmy sobie wyrównanie strat. Kiedy to ostatnio on mówił o pół roku? Jakieś dwa miesiące temu. To znaczy, że mniej więcej w czerwcu zaczniemy znowu żyć jak ludzie. To znaczy nie znowu, bo jeszcze nie pożyliśmy jak ludzie. Och, niech się wreszcie do tego dorwiemy!!! Z tą nianią to doskonały pomysł. Niania i jednocześnie ktoś w rodzaju pomocy domowej. Jak tylko Tymon wróci, trzeba go będzie spytać, co on na to. I czy mamy na to pieniądze? Boże, ile trzeba takiej niani zapłacić? I skąd ją wziąć? I jaki powinna mieć zakres obowiązków? I skąd się wie, że to osoba godna zaufania? Nigdy nie zatrudniałam służby domowej! Przeciwnie, czasem miałam ochotę sama się wynająć do sprzątania mieszkań, żeby zarobić na luksus pracy w telewizji publicznej. Najważniejsze podobno są referencje i to referencje od znajomych osób! – Posiedź chwilę sam na tym kocyku, Maciusiu – powiedziałam stanowczo do synka, figlującego z żółtym słoniem o łagodnym i nieco głupawym uśmiechu. – Zaraz do ciebie wrócę. Zostawiłam otwarte drzwi między pokojami i popędziłam do komputera. Włączyłam pocztę i napisałam krótki, ale dramatyczny list do telewizyjnych informatyków: Panowie! W was jedyny ratunek dla mnie i mojego zdrowia psychicznego oraz fizycznego!!! Błagam, wrzućcie tę wiadomość do poczty wszystkim w naszym ośrodku! Bo jak mnie szlag trafi, będziecie mnie mieli na sumieniu!!! W załączniku zamieściłam równie krótkie ogłoszenie: „Niania potrzebna od zaraz. Jeśli ktoś z PT Koleżeństwa wie coś o osobie, której można powierzyć własne dziecko, błagam o wiadomość na mój domowy adres mejlowy, względnie na komórkę” – podałam oba namiary. Kliknęłam myszką i zdążyłam wrócić na kocyk, zanim Maciek doszedł do wniosku, że jest raczej niezadowolony z mojej nieobecności. Zastanawiałam się, jak dyplomatycznie zawiadomić Tymona o moim pomyśle, ale na szczęście przypomniała mi się jego deklaracja na temat męskiej prostoty. Kiedy więc zjawił się wczesnym wieczorem, dałam mu żurku (jego ulubiona zupa), gulaszu z kaszą, a przy deserze złożonym z wyjątkowo dobrej gorgonzoli i niezłego merlota, zagadnęłam go o sprawę zasadniczą. – Bardzo dobry pomysł – powiedział po prostu. – Sam miałem zamiar zaproponować ci coś w tym rodzaju, tylko jeszcze mi się nie sprecyzowało, co to ma właściwie być. Niania, panna służąca, ciotka rezydentka... – No coś ty! Masz w rodzinie ciotkę rezydentkę? – Chyba nie, ale można by poszukać. Bo wiesz co, ja się chyba stęskniłem za tobą... – Jak to: stęskniłeś? Przecież ostatnio nie wyjeżdżałeś nigdzie na długo! – Eeee, mnie nie o to chodzi. Z przyjemnością domyśliłam się, o co mu chodzi, zwłaszcza, że poniechał gorgonzoli i pociągnął mnie na kanapę. Poprzytulaliśmy się trochę i zaczęliśmy rozpatrywać możliwość wspólnej ekscytującej kąpieli. Warunki do takowej mamy, bo Tymon zażyczył sobie wannę wielkości jeziora Mamry, z różnymi chytrymi zabaweczkami do lania wody. Opcja jednak padła, bowiem któreś z nas musiało przecież być na podorędziu, w razie gdyby się Maciek rozwrzeszczał. A zrobiłby to na bank w najbardziej podniecającym momencie tego kąpielowego tetatetu małżeńskiego. Na takie figle-migle trzeba będzie poczekać. Stanęło na tym, że kąpiemy się indywidualnie i szybciutko wskakujemy do łóżka... a z sypialni do dziecięcego łóżeczka będzie nam bliżej, no i szum wody niczego nie zagłuszy... Jeżeli ktoś myśli, że Maciuś nie wydarł się w najmniej odpowiednim momencie, TO SIĘ MYLI.
Najczęściej zadawane pytania
Podobne artykuły:
Fragment: Artystka Wędrowna (2005-10-04)Kaszka dla dzieci na odchudzanie
Chałwa indeks glikemiczny
Zupa ziemniaczana ze śmietaną kcal
Sum wartości odżywcze
Ile kalorii ma solanka
Wersja do druku
Szukaj
Różowy październik czas start! Ruszyła akcja Przymierz się do samobadania
Już po raz drugi organizatorzy kampanii ?Wylecz raka piersi HER2+?1 we współpracy z marką modową H&M ruszają z akcją ?Przymierz się do samobadania?. W p
Polska marka odzieżowa - dlaczego warto wspierać rodzimych producentów?
Wiele osób rezygnuje z kupowania ubrań polskich marek odzieżowych, bo uchodzą one za dość drogie. Jednak wcale nie musi być to normą. Rodzime firmy napr
Jak dopasować bikini do figury typu prostokąt: porady i wskazówki
Figura typu prostokąt, zwana także sylwetką "H" lub "chłopięcą", charakteryzuje się proporcjonalnymi ramionami i biodrami, a także s
Inhalacje solankowe – naturalna terapia dla układu oddechowego
Inhalacje solankowe to coraz popularniejsza metoda wspomagania zdrowia, zwłaszcza w kontekście układu oddechowego. Bogactwo minerałów zawartych w sol
Szykujesz się na imprezę? Sprawdzone porady, jak uniknąć kaca
Impreza z przyjaciółmi to świetna okazja do zabawy i relaksu, ale często kończy się nieprzyjemnymi objawami na drugi dzień – kacem. Mdłości