Gdyby w tym momencie wylądowali tuż obok nas kosmici, nie byłabym bardziej zdziwiona. Pojawienie się kogokolwiek w naszej przestrzeni było dla mnie czymś zupełnie niezrozumiałym. Nie poczułam się zakłopotana, ani zawstydzona, tylko bezgranicznie zdziwiona. - Nie, żadne z nas nie pali. - po cichusieńkim szepcie, którym się posługiwaliśmy, głos B. zabrzmiał nagle jak tyrada kogoś niezwykle ważnego na forum olbrzymiego, masowego wiecu, wygłaszana do tysięcy mikrofonów i słyszana z tysięcy głośników. Patrzyliśmy, jak odchodzą. Troje OBCYCH. Gdy znaleźli się we w miarę bezpiecznej odległości, powróciliśmy do rzeczy. B. poczynał sobie coraz śmielej. Guzik po guziku rozpinał moje dżinsy. Początkowa, ledwie zauważalna nieśmiałość, zupełnie zniknęła. Wsunął dłoń pod moje majtki. Najpierw wodził po mnie palcami, jakby "badając teren". Włożył we mnie palec, ale wbrew temu, czego mogłam się spodziewać, po tym jak wsuwał mi język w usta prawie aż po gardło, palcem nie wszedł we mnie głęboko. Ugniatał moją łechtaczkę bezpardonowo, bez żadnej delikatności sprawiając mi ból. Nie przerywałam jednak snu, nie budziłam go. Wyczuł jednak moją niechęć, przesunął powoli dłoń do góry i wyjął z moich spodni. Znowu usiedliśmy w poprzedniej pozycji. W tym momencie usłyszałam głos z prawej strony.
- Olu, czy ty masz może klucze do jachtu?…
Tym razem podskoczyłam jak oparzona. Z zażenowaniem przycisnęłam biodra do B., aby nie było widać rozpiętych spodni. Czułam się, delikatnie mówiąc, nieswojo. Rozejrzałam się za polarem. Wykonując kilka wyszukanych akrobacji, aby nie odsłaniać bioder, odchyliłam się do tyłu i sięgnęłam po bluzę. Wyjęłam klucz z kieszeni i podałam go P.
- Proszę… I… yyy… przepraszam… Zapomniałam, że to ja go mam.
- W porządku.
P. wrócił do klubu. Zza ramienia B. patrzyłam jak odchodził. Przytuliłam się do niego i krótko zaśmiałam. Nie powiedział ani słowa, tylko całował. W jakiś czas później przerwał.
- Wybacz, ale muszę się odlać, dłużej nie wytrzymam.
Wstał, odwrócił się, odszedł parę kroków i stojąc plecami do mnie, po prostu się wysikał. Zapięłam spodnie, otuliłam się polarem, gdyż nagle zrobiło mi się zimno. Byłam wtedy nieskończenie obca. W chwili, gdy oderwał się od mojego ciała, B. stał się zupełnie obcym człowiekiem. Był oddalony o miliony lat świetlnych. Gdyby odleciał na inną galaktykę wraz z kosmitami, którzy chwilę wcześniej wylądowali na naszej plaży, pytając o papierosa, nie byłby wcale dalej niż oddalony o tych parę, marnych metrów. Przeszył mnie chłód. Może powiało martwotą z jego oczu. Wrócił i usiadł. Podeszłam do niego od tyłu i przytuliłam się do jego pleców, chcąc ogrzać, zgnieść, stłamsić, wypełnić tę pustkę, która otworzyła się ziejącą jamą między moimi piersiami. Znienawidzoną, zawsze powracającą i to w najmniej odpowiednim momencie, pustkę. A przecież chwilę wcześniej to dzięki niemu ona zamknęła się. Przestała na moment straszyć ciemnym, oszronionym, pokiereszowanym otworem, szczeliną prowadzącą w głąb mojego zamarzniętego wnętrza. Gdy tym razem przyciągnął mnie do siebie i całował, świat już nie znikał. Znowu słyszałam szum fal, oddalone dźwięki muzyki i zatarty gwar głosów dolatujący z knajpy przy bulwarze.
- Teraz to ja muszę się gdzieś wybrać, ale nie mogę się od ciebie oderwać. - powiedziałam to zdyszanym, urywanym szeptem, który nagle przestał pasować do sytuacji. Rozpalony głos w chłodzie otwartej w mojej piersi jamy, zabrzmiał jak płomień gaszony silnym powiewem z olbrzymiej i bardzo zimnej lodówki.
- Lepiej chodźmy, bo zsikasz mi się na plecy.
To była kostka lodu we wrzącej wodzie, dla odmiany. Zebraliśmy rzeczy i poszliśmy.
- Jak będziesz przechodziła przez dyżurkę, to zapytaj o godzinę.
W dyżurce siedział A., mój dobry kolega. Wpuścił mnie bez słowa, a ja bez słowa weszłam. Światło jarzeniówek w łazience, odbijające się od białych ścian, było oślepiające. Pomieszczenie przypominało klinikę psychiatryczną. "Lot nad kukułczym gniazdem, część druga." - pomyślałam.
Wracając zastanawiałam się, jak schować się przed A., ale nie było takiej możliwości.
- Tak wcześnie wstajesz?
- Tak późno chodzę spać. - odparowałam tekstem Wojaczka i wyszłam. Nie byłam w stanie zapytać go o godzinę.
- Pytałaś, która godzina?
- Nie, zapomniałam.
Jakiś marynarz wracający z obchodu kei pojawił się w surrealistycznie mrugającym świetle latarni.
- Kolego, która godzina?
- Wpół do drugiej.
B. odstawił piwo i paluszki, które przynieśliśmy z plaży i wyjął portfel, żeby sprawdzić rozkład jazdy autobusów.
- Mamy jeszcze godzinę. Autobus mam o trzeciej, więc o wpół do powinienem się zbierać. Muszę się wyspać na jutrzejszy trening. Wrócił spokojnie do piwa i paluszków. Stałam przed nim i czułam się jak skończona idiotka. Wyrzucił puszkę do śmieci. Zjadł jeszcze trochę i zaczął mnie całować.
- Czyżbyś jadł paluszki?
- Mhmm…
- Smaczne…
Okruszki zostały mi na języku. Odłożył paczkę i objął mnie. Rozbolał mnie kark od zadzierania głowy do jego ust. Jacyś ludzie wyszli z plaży i zatrzymali się obok. Przyglądaliśmy im się przytuleni. Jedna z kobiet odezwała się:
- Chodźcie, bo przeszkadzamy w całowaniu. To takie romantowe.
Odeszli.
- Słyszałaś to? Romantowe… To nawet po polskiemu nie było.
Charakterystyczne fuknięcie przez nos.
- Chodź, zobaczymy, czy K. już wrócił.
P. był sam. Zamieniliśmy parę zdań. K. zniknął. Był pół godziny wcześniej, nawalony jak stodoła i poszedł gdzieś. P. próbował go zatrzymać, ale nie tak łatwo jest usadzić chłopa warzącego sto dwadzieścia kilo i silnego jak niedźwiedź. Poczułam się, jakbym popełniła zbrodnię. Jak mogłam pozwolić mu na to patrzeć? Przecież kilka dni wcześniej wyznał mi, że jest we mnie zakochany. Rzecz jasna, powiedziałam mu, że nic z tego nie będzie, że kocham kogo innego, próbowałam pocieszyć, ale to nie załatwiało sprawy. A teraz zniknął gdzieś "nawalony jak stodoła". Przerażenie, smutek, radość i obojętność mieszały się we mnie jak składniki zupy.
- Nie martw się. To duży chłopczyk, poradzi sobie. - B. uśmiechnął się.
- Nie… Nie rozumiesz… On…
- Domyślam się.
Okropne nie było to, że zaczęłam się martwić, że poczułam się winna, że miałam wyrzuty sumienia i że nie wiedziałam, jak się zachować, ale to, że nie byłam w stanie przejąć się tym do końca. Nie mogłam poczuć prawdziwej, oczyszczającej skruchy. Zamiast oskarżeń, szukałam dla siebie usprawiedliwień. "Przecież czekałam na to od roku… Ja też mam prawo do szczęścia…" Staliśmy przy jachcie i czekając gadaliśmy o pierdołach.
- Muszę już iść, bo autobus mi zwieje, a następny mam za półtorej godziny. W końcu jutro mam trening. - podał rękę P.
- Trzym się. - pocałował mnie na pożegnanie. Zaskoczyło mnie to. Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie nie spodziewałam się, że tak mnie pożegna. Poszedł. K. wrócił jakieś dziesięć minut później. Nie był nawalony.
- Co się stało? Gdzie byłeś?
- Poszedłem się przejść. Nie chciałem wracać, bo myślałem, że śpisz na jachcie z B., albo coś…
- No coś ty! - ten pomysł autentycznie mnie oburzył.
Zebraliśmy się szybko, nie rozmawiając już na ten temat. Kładąc się do swojej arcyniewygodnej, podwieszanej koi, charakterystycznej dla jachtów regatowych, czułam się dobrze. Trudno opisać to wrażenie, jakbym nagle znalazła się w normalności. Wydarzenia ostatnich paru godzin zachowałam w świadomości pod hasłem "tak powinno być".

Najczęściej zadawane pytania



Podobne artykuły:

Ile kalorii ma piwo Tyskie
Paluszki rybne z piekarnika kcal
Paluszki rybne - Frosta kcal
zabawki

Wersja do druku