Richard Oliver Mayhew, bohater „Nigdziebądź“, jest w tarapatach. Przyszły na niego, prawdę powiedziawszy, takie kłopoty i takie terminy, że aż zaczął pisać – w pamięci – pamiętnik. Zaczął tak: "Drogi pamiętniku. W piątek miałem pracę, narzeczoną, dom i sensowne życie, o ile w ogóle życie może mieć sens. Potem znalazłem na chodniku ranną, krwawiącą dziewczynę i próbowałem zostać dobrym Samarytaninem. Teraz nie mam narzeczonej, domu ani pracy i wędruję sto metrów pod ulicami Londynu z perspektywą życia krótszego niż jętka o skłonnościach samobójczych" – pisze we wstępie Andrzej Sapkowski.

Nigdziebądź Neila Gaimana ukazuje się 17 czerwca nakładem wydawnictwa Mag. Powieść jest oparta na sześcioodcinkowym serialu BBC, do którego scenariusz napisał Neil Gaiman, a rozgrywa się w sieci londyńskiego metra. Londyn Pod został stworzony na prostej zasadzie - ucieleśnienia nazw stacji metra. Mamy tu więc i Czarnych Mnichów (Blackfriers), i Hrabiowski Dwór (Earl s Court), i Anioła (Angel); sama deszyfracja tych kalamburów stanowi dla znających Londyn dodatkową zabawę).

„Richard Mayhew szedł właśnie z narzeczoną na kolację do ekskluzywnej restauracji 'Ma Maison Italiano', gdy zobaczył na chodniku dziewczynę w kałuży krwi. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew kardynalnym regułom życia w wielkim mieście, nie bacząc na protesty narzeczonej Richard podniósł zranioną i zaniósł ją do swego mieszkania. Ha, powinien był Richard Mayhew więcej uwagi poświęcić tajemniczej staruszce, która przed wyjazdem do Londynu wywróżyła mu kłopoty. Ale wróżby i przepowiednie bywają pokrętne, bogowie drwią sobie z ludzi za ich pomocą, doświadczył tego choćby Filip Macedoński, któremu wyrocznia nakazała strzec się wozu. Filipa zamachowiec zamordował mieczem, na klindze którego wygrawerowano wóz. Richardowi staruszka wywróżyła, że jego kłopoty zaczną się od drzwi. I zaleciła strzec się drzwi. Chlaśnięta nożem dziewczyna, którą Richard zabrał do mieszkania, nosi imię Door. Drzwi. Rana dziewczyny goi się zadziwiająco szybko, zadziwiająco szybko zaczynają też mnożyć się kłopoty i dziwne ewenementy. Pojawiają się wrogowie dziewczyny, ewidentnie ci, którym zawdzięcza cięcie nożem – straszliwa demoniczna para, panowie Croup i Vandemar. Tarapaty Richarda Mayhew nabierają coraz realniejszego wymiaru, a za całość jego skóry nie dałby złamanego pensa największy nawet hazardzista.  

A potem dziewczyna znika. Ale tarapaty Richarda znikać ani myślą – ba, mnożą się w zastraszającym tempie. Nie zdradzę rozwoju akcji – ale już nazajutrz po tych dziwnych wydarzeniach Richard Mayhew pisać będzie ów zacytowany na wstępie mentalny dzienniczek. Dość trudno jest jednoznacznie przyporządkować powieść do jednego z istniejących siedmiu subgatunków gatunku. Najbardziej klasycznym zabiegiem byłoby umieszczenie jej w podgatunku, który ja nazywam umownie „Jednorożce w ogrodzie“, nawiązując do tytułu znanego opowiadania Jamesa Thurbera. Taki właśnie, jak owo opowiadanie, jest subgatunek – najbardziej dziwne, magiczne, absolutnie niezwykłe i niecodzienne wydarzenia zdarzają się w nim nagle w naszym zwykłym, codziennym życiu. Znany ład zostaje zakłócony, znany porządek zburzony. W realności nagle zaczyna dziać się fantastyczność – będąca, jak powiedział kiedyś Roger Callois, wyłomem w ustalonym porządku, nagłą erupcją niedozwolonego, niedopuszczalnego i nielegalnego w naszym codziennym, uładzonym, pozornie niezmiennym – i legalnym – ładzie.”

Fragemnt:

Pan Croup wynajął Rossa na ostatnim Ruchomym Targu, który urządzono w opactwie Westminster.
– Myśl o nim jak o kanarku – rzekł do pana Vandemara.
– Śpiewa? – spytał pan Vandemar.
– Wątpię. Naprawdę szczerze wątpię. Nie, mój miły przyjacielu, mówiłem w przenośni. Chodziło mi o ptaki, które zabiera się do kopalni.
Vandemar skinął głową.
Pan Ross zupełnie nie przypominał kanarka: był rosły – niemal tak rosły jak pan Vandemar – i brudny. Mało mówił, choć nie omieszkał wspomnieć, że lubi zabijać i że jest w tym dobry. Słowa te bardzo rozbawiły pana Croupa i pana Vandemara, tak jak Dżyngis-chana mogłyby rozbawić popisy młodego Mongoła, który niedawno splądrował swą pierwszą wieś albo spalił jurtę. Ross był kanarkiem, nawet o tym nie wiedząc. Toteż szedł pierwszy w poplamionej koszulce i sztywnych od brudu dżinsach, a Croup i Vandemar maszerowali za nim, ubrani w eleganckie czarne garnitury.
Szmer w ciemności. W dłoni pana Vandemara błysnął nóż. A potem nie tkwił już w jego ręce, lecz kołysał się lekko dziesięć metrów dalej.
Pan Vandemar podszedł i podniósł nóż. Na ostrzu tkwił szczur; zamykał i otwierał bezradnie pyszczek, gdy umykało z niego życie. Pan Vandemar dwoma palcami zmiażdżył mu czaszkę.
– Oto gryzoń, który nikogo już nie ugryzie – rzekł pan Croup. Zaśmiał się z własnego dowcipu.
Pan Vandemar milczał.
– Szczur. Gryzoń. Rozumiesz?
Pan Vandemar zsunął truchło z ostrza i zaczął z namysłem ruszać szczękami.
Pan Croup wytrącił mu martwego szczura z ręki.
– Przestań – rzekł.
Jego towarzysz z nadąsaną miną schował nóż.
– Uśmiechnij się – syknął zachęcająco pan Croup. – Będzie jeszcze wiele szczurów. A teraz ruszajmy. Tyle rzeczy do zrobienia. Tylu ludzi do zniszczenia.




Najczęściej zadawane pytania



Podobne artykuły:


Wersja do druku